Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "platu", znaleziono 172

...człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego, jeśli jest taka potrzeba. Do przeżycia nie potrzeba ani dwudziestu szytych na miarę garniturów, ani piętnastu par butów robionych na zamówienie, ani trzydziestu siedmiu koszul Ralpha Laurena. Gotować można na przenośnej kuchence z jednym palnikiem, mając tylko dwa garnki i jedną patelnię- okazuje się, że kuchnia za pięćdziesiąt tysięcy euro z granitowymi blatami i wyspą nie jest konieczna. Wszystko to zbytek. Szczęście leży w ograniczaniu materialnych potrzeb, bo kiedy nic się nie ma, człowiek nie musi się bać, że coś straci.
Pierwszy Wśród Magów westchnął ciężko, pochylił się, oparł splecione dłonie na blacie i zmierzył Orso przeciągłym spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. To było westchnienie zaprawionego w bojach dyrektora szkoły, który po raz nie wiadomo który musi wyłożyć obowiązujące w szkole reguły nowemu rocznikowi tępaków.
– Wasza Wysokość, naszą rolą tutaj nie jest naprawianie wszystkich krzywd tego świata.
Orso wytrzeszczył oczy.
– A co nią jest, wobec tego?
Bayaz nie uśmiechnął się ani nie spochmurniał.
– Dopilnowanie, żebyśmy na nich skorzystali.
Takim był Montmartre wiosną 1888 roku, oaza naiwnego hedonizmu, gdzie uprawiano kult uciech cielesnych na marginesie świata hołdującego wiktoriańskiej pruderii. Wesołe siedlisko cyganerii i beztroskich, romantycznych przygód, na pół wiejskie przedmieście Paryża, gdzie drzewa wiśniowe kwitły na pustych placach, kochankowie całowali się w cieniu bram, a młode praczki tańczyły kankana, bo miały lekkie serca i temperament w nogach. Był to jeszcze dawny Montmartre rozwiązły i sentymentalny, wiecznie ten sam.
Drugi gość właśnie wysiadł ze swojego auta i podszedł do nich.
-Co tak stoicie na środku placu?
-Arek właśnie stał się szczęśliwym posiadaczem zepsutego telewizora. Mówię ci, to prawdziwy zabytek. Ma równo dwa- dzieścia jeden cali kineskop lekko zmasakrowany potyczką z asfaltem, w dzisiejszych czasach prawdziwy rarytas zakpiła
-Skąd go wytrzasnął?
-Zamienił dwadzieścia złotych na to czarne pudło
- Rozumiem, że Grażyna zadbała o powiększenie jego majątku
- Nie rozmawiajcie przy mnie, jakby mnie tutaj nie było - poskarżył się Arek
Wizyta
Przyjeżdżam tutaj niczym do Wirginii
Południe moich dziadków galicyjsko rzewne
Ulice za szerokie i place za wielkie
Zieleń ogrodów strzępi się jak koper
Domy parterowe kwitną pastelami
Ściany są z lukru gzymsy ze śmietany
Barok się spóźnił jak lokalny pociąg
O takich tympanonach nie słyszał Bernini
Dębu na rynku muskularny wybuch
Ciągle zielony mimo letniej suszy
Już liście zaczynają przedwieczorne szepty
Rosa w ogródkach odszukuje kwiaty
Gdzie są dawne wakacje odeszły jak ludzie
Którzy z nami po ciemku siedzieli przed domem
Nagle łyżeczka rzucona przez jedną z kobiet — ciągle brudna od mieszania kawy — przeleciała ponad blatem, zatoczyła spłaszczony łuk nad krawędzią zlewu i wylądowała z brzękiem i głośnym chlupnięciem w misce z wodą, która rozprysnęła się na boki po ściankach zlewu.
To mógł być Marek… Wczoraj to on mógł być jak ta łyżeczka.
Gdy ta myśl w pełni do mnie dotarła, zrobiło mi się ciemno przed oczami, nogi osłabły i gdyby nie ściana pod ramieniem, pewnie bym upadł. To mógł być Marek. Mógł skoczyć. Odebrać sobie życie. Tak po prostu. W jednej chwili tam był, a w następnej — mogło go nie być. Gdyby nie kobieta na moście…
Leonard wychylił się ostrożnie zza blatu i uśmiechnął szeroko. - Aha! — zawołał. — Szczęśliwie udało się nam uzyskać kawę!
- Kawę?
Leonard podszedł do stołu i pociągnął niedużą dźwignię przy aparacie. Jasnobrązowa piana spłynęła kaskadą do czekającego kubka, wydając przy tym odgłos jak zatkany ściek. - Inną kawę — wyjaśnił. — Bardzo szybką kawę. Mam wrażenie, że będzie ci smakowała, panie. Nazwałem to BardzoSzybkąMaszynądoKawy.
- I to jest dzisiejszy wynalazek? — upewnił się Vetinari.
- Tak. Miał być modelem redukcyjnym urządzenia pozwalającego dosięgnąć Księżyca i innych ciał niebieskich, ale byłem spragniony
- a czy ona was kochała?
- jeśli nawet, to jako przedłużenie samej siebie.
- a czym innym może być miłość?
- zdroworozsądkowym troszczeniem się o coś, o czym się myśli, że jest bardzo dobre. Nie muszą to być więzy krwi. To może być również czerwona piłka do gry na plaży albo tost z masłem.
- chcecie przez to powiedzieć, że potrafilibyście KOCHAĆ tost z masłem?
- tylko niektóre, sir. I tylko w niektóre poranki. I tylko pod pewnym kątem padania promieni słońca. A miłość - ta przychodzi i odchodzi niezauważalnie.
- czy sądzicie, że można kochać człowieka?
- oczywiście; zwłaszcza gdy się go dobrze nie zna. Lubię patrzeć na nich przez okno, jak chodzą po ulicy.
Platon i cieśla Józef Już zmierzcha, lecz pracuje cieśla Józef. W półmroku stoi stół. Jest prawie gotów. Wciąż gładzi jego blat i szepce czule: Jest piękny i prawdziwy jak idea. Filozof drąży w skale korytarze. Poeta błąka się w ciemności po nich. Zmęczony cieśla ma w warsztacie okno, Za którym dobrze widać nawet w mroku. Na szarość poza domem patrzy Józef. Zasypia tam powoli świat idei. To stamtąd właśnie przyszła jego żona. Z pojęciem syna stoją razem w progu. Nie radzi sobie Józef z esencjami. Przerasta jego życie ta historia. Gdy żona uspokaja dziecko, mówi: Mnie lepiej wyszedł stół niż nasz syn Bogu.
I remember that day in early May after Le Vesconte's and Private Pilkington's brief joint burial service, one of the men suggested that we name the small spur of land where they were buried "Le Vesconte Point," but Captain Crozier vetoed that idea, saying that if we named every place where one of us might end up buried after the dead person there, we'd run out of land before we ran out of names.
Posąg Hachikô odlany w brązie stoi na placu przy stacji Shibuya - jednym z najruchliwszych punktów ruchliwego Tokio. (...) przeszedł do legendy ze względu na przywiązanie do swojego pana. Przychodził on mianowicie na stację, kiedy pan wracał z pracy, a czynił to regularnie i bez względu na pogodę. Po śmierci pana ciągle czekał na placyku, aż wreszcie umarł z tęsknoty. Wzruszeni tokijczycy przekuli w brąz tę psią cnotę. Obecnie posąg codziennie oblegają tłumy ludzi, bo >spotkamy się pod Hachikô< gwarantuje, że randka dojdzie do skutku. (...) Nawet we wnętrzu stacji-molocha, stacji-labiryntu, gdzie można bezkarnie błąkać się godzinami, za nić Ariadny mogą posłużyć tabliczki opatrzone strzałkami >wyjście do Hachikô<
Tak więc odpowiadając na wasze pytanie byłam mężatką już jakieś osiem razy. Ze strażakiem, z bibliotekarzem, rzeźnikiem O ten to był ostry jak tabasco Z muzykiem, księdzem (nie pytajcie nawet), roznosicielem pizzy, ratownikiem na plaży i gejem – to zaledwie wczoraj. Dużo by było pisać o powodach dla których te związki nie przetrwały, może kiedyś w wolnej chwili wam opowiem. Nie lubię rozpamiętywać. Nie będę mydlić wam oczu, że siły rozpadu rozłożyły się równo na pół, bo prawdą jest że wszystkich facetów rzuciłam ja. No dobra roznosiciel pizzy, ten od włosków, mnie rzucił, a z księdzem byłam parą tylko w wyobraźni. Ale tak poza tym to ja ich zostawiałam i koniec. Nieważne, że muzyk sam mnie do tego zmusił, zdradzając mnie dwukrotnie po tygodniu znajomości… No więc sami rozumiecie.
Uziel był tym, który najbardziej pomagał narodowi Abrahama, prowadząc go przez wieki z woli Pana, aż do tego miejsca w Kanaanie, gdzie podzielił się los Nieba. Dopiero po upadku Uziela naród ten ucierpiał i cierpieć będzie do dnia końca, aż do czasu wielkich obrad, które - jak głosi proroctwo z Księgi Życia nastaną w dniach odrodzenia się Uziela. Nastąpi wtedy otwarcie Księgi oraz wrót u wzgórz Syjonu. Gdy nie ma obrońcy, umiłowanego syna swego Ojca i Przyjaciela, naród Abrama pozostaje bezbronny. Kiedy powróci Uziel i zaopiekuje się Izraelem, nastanie koniec jego ucisku i początek nowej chwały. Będzie to czas, w którym Izrael stanie się wśród narodów świata tak liczny, jak piasek na plaży.
Pamięć wierzy, nim świadomość zdoła sobie przypomnieć. Pamięta dłużej, niż wspomina, dłużej nawet niż świadomość wątpi. Wie, wierzy, pamięta korytarz w wielkim, długim, bezkształtnym, zimnym, pełnym ech budynku z czerwonej cegły, przyciemnionym sadzą wielu obcych kominów, położonym na nagim, wysypanym żużlem placu, okrążonym przez dymiące fabryki przedmieścia i odgrodzonym dziesięciostopową siatką z kolczastego drutu jak więzienie albo ogród zoologiczny, gdzie wzbiją się przypadkowo zabłąkane ptasie głosiki sierot, ubranych w jednakowe niebieskie mundurki, które pojawiają się i znikają w pieczarze pamięci, ale trwają w świadomości jak ponure mury i ponure okna, z których sadza dymiących przez cały rok kominów spływała jak czarne łzy.
Myśleli, że to oznacza, że Nacio nie żyje – rzekła z powagą. – A ty myślisz, że się mylą? – Zapewne – jej głos zabrzmiał żałośnie i stanowczo, aż spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. – Więc tak musi być – odparł poważnym tonem, nadal mierząc ją spojrzeniem. Wiedziałabyś, gdyby nie żył. Czułabyś to. O zmierzch dotarli na miejsce, gdzie padły słowa pożegnania. Przystanął na ostatnim schodku, nadsłuchując, czy przekręciła klucz w zamku, po czym pospacerował plażą w kierunku domu. Zastanawiał się, czy nie uległa pokusie, czy nie szuka zapomnienia w tym, co zawiera woreczek strunowy. Nie winiłby jej za to, gdyby tak było. Przypomniał sobie dzień, kiedy to oślepił go odblask światła na wodzie wokół jej długich, gołych nóg, które wynurzała z roziskrzonych sadzawek. Głos rozsądku podpowiadał mu jednak, żeby uwolnić się od tych myśli; że żyjąc przeszłością, naraża siebie na niebezpieczeństwo.
Jesteśmy jak kolorowe krople rozsiane po świecie, każda o innej barwie, każda o innym odcieniu. Czasem udaje nam się osiągnąć wysoki poziom skupienia i kondensat naszych istnień tłoczy się w kolejkach, na placach, wypełnia szkoły. Gdybyśmy na siebie spojrzeli przez oko satelity, moglibyśmy ujrzeć się jako wielką barwną plamę. A przecież wiemy, że wcale tak nie jest, że każdy z osobna jest zupełnie inny i w myśl tego przekonania uciekamy przed zapomnianą elementarną prawdą - gdzieś na kuli ziemskiej istnieje druga kropla. I choć może różnić się od nas rasą, charakterem, może wierzyć w innego Boga, ma identyczny odcień, tak samo intensywny koloryt. Niewiele kropli zdoła się odnaleźć i zlać w jedność. Niewielu uda się kiedykolwiek rozpoznać siebie nawzajem, nawet jeśli żyją na wyciągnięcie ręki.
Zwolennicy islamskiego fundamentalizmu mnożą się jak pierwotniaki - jedna komórka dzieli się tworząc dwie, potem cztery, potem osiem, potem szesnaście, potem trzydzieści dwie - do nieskończoności. Ci, którzy sobie tego nie uświadamiają, niech popatrzą tylko na obrazy pokazywane nam co dzień przez telewizję. Tłumy, które zapełniają ulice Islamabadu, place Nairobi, meczety Teheranu. Dzikie twarze, wygrażające pięści. Ogniska, w których płoną amerykańskie flagi i zdjęcia Busha. Ci, którzy nie wierzą, niech tylko posłuchają tych radosnych dziękczynień do Litościwego i Gniewnego Boga wznoszonych przez owe tłumy. Ich wrzasków Allah- akbar, Allah-akbar. Dżihad, dżihad... Ekstremistyczny margines?!? Fanatyczna mniejszość?!? Są ich nieprzeliczone miliony, tych ekstremistów. Są ich nieprzeliczone miliony, tych fanatyków. Nieprzeliczone miliony, dla których żywy czy umarły Osama bin Laden jest legendą podobną do legendy Chomeiniego.
Na placu między domami na robotniczym Żiżkowie stoi najobrzydliwsza budowla w Pradze: widoczny zewsząd nadajnik telewizyjny, nazywany przez ludność wiertarką, a przez jednego poetę koszmarną wieżą strażniczą, która pilnuje zgrzybiałych kamienic.
Wiertarka powstała w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i stanęła na cmentarzu żydowskim w 1630 roku, który prawie w całości zlikwidowano, a miejsce zalano betonem.
Teraz po wieży, w górę i w dół, pełznie dziesięć niemowląt. Z daleka wyglądają jak robaki. Każde jest czarne i ma ponad trzy metry długości. Niemowlęta mają urodę, na jaką wieża zasługuje: napuchnięte, nieproporcjonalne głowy, które z bliska przypominają tyłki. Między policzkami-półdupkami mają płaskorzeźbki kodów kreskowych.
- Sztuki trzeba wypatrywać w górze – zaśmiał się David Černý, widząc, jak turyści zadzierają głowy, żeby policzyć niemowlaki.
To jest odwrotność tego, co zrobił w mieście Znojmo, gdzie sztuki trzeba było wypatrywać w dole.
W Znojmie zażyczyli sobie wystawy, jakiej nie było. Oddał więc dziesiątki swoich, istniejących w Realu albo wyobraźni rzeźb. W wymiarach 2 x 2 x 2 cm. Były mniejsze niż pudełka od zapałek. Ustawił je w galerii na podłodze i mieszkańcy miasta z burmistrzem na czele musieli przed sztuką klękać. Niektórzy byli zmuszeni nawet chodzić przed nią na czworakach.
Przy biurku w recepcji siedziała Wielka Cyndi. "Siedziała" to niewłaściwe słowo. Na ten widok przychodził na myśl przysłowiowy wielbłąd, próbujący przecisnąć się przez ucho igielne. Blat biurka, którego nogi wisiały w powietrzu, kołysał się na jej kolanach jak huśtawka. Kubek z kawą niknął w dłoniach wielkich jak jaśki. Krótkie szpikulce włosów biły dziś w oczy różem. Makijaż kojarzył mu się z wypadkiem z kredkami świecowymi, którymi wymazał się w dzieciństwie, a biała szminka na ustach z filmem dokumentalnym o Elvisie. Zazwyczaj Cyndi witała go warknięciem. Dziś jednak uśmiechnęła się i zatrzepotała powiekami, przerażając go o wiele bardziej niż zwykle. wyglądała jak Bette Davis w "Co sie zdarzyło Baby Jame", tyle, że Bette Davis na sterydach. Palcem środkowym wskazała w górę, unosząc go i opuszczając. -Pierwsza linia?- spytał Pokręciła przecząco głową. Ruchy jej palca przyspieszyły. Spojrzała na sufit. Myron podążył za jej wzrokiem, ale nie dostrzegł niczego. Cyndi przewróciła oczami. Na twarzy miała nieruchomy uśmiech cyrkowego klauna. -Nie rozumiem- wyznał. -Win chce się z panem widzieć- wyjaśniła. Myrona zaskoczył jej głos, usłyszał go po raz pierwszy. Brzmiał tak pewnie jak głos hostessy programu kablowej sieci handlowej, w którym nie milkną telefony od wdzięcznych klientów opisujących nader szczegółowo, jak bardzo odmieniło się ich życie po zakupie zielonej wazy w kształcie góry Rushmore.
– Musimy poważnie porozmawiać – zaczął i odwrócił się w stronę kaprala. Mężczyzna popatrzył na niego w skupieniu. – Chodzi o twoje śledztwo… – zamilkł, wpatrując się w podwładnego przenikliwym wzrokiem. – Niestety nie mogę tego zaakceptować. – Nieznacznie pomachał dokumentami, które nadal trzymał w dłoni. – Domyślasz się chyba dlaczego? – Szczerze mówiąc, nie – przyznał otwarcie. – Napisałeś, że tę dziewczynę zamordował sędzia. – Tak, ale to prawda – zapewnił kapral. – Nigdy bym się na to nie odważył, gdybym nie zdobył niezbitych dowodów. Udało mi się nawet dotrzeć do świadka tego zabójstwa. Tam jest wszystko. – Wskazał na raport. – Wiem, co tu napisałeś – oświadczył oficer. – Właśnie dlatego tu jesteś. – Podszedł do biurka i usiadł na swoim krześle. – Powiem wprost… – oparł łokcie na blacie, splótł palce dłoni i pochylił się nieco do przodu – ta wersja jest nie do przyjęcia.
– Ale to nie jest żadna wersja. To prawda. Ten sędzia jest mordercą.
– Rozmawiałeś z kimś o tym? – zapytał Schwalb, uważnie obserwując każdy gest podwładnego. – Nie, oczywiście, że nie – zaprzeczył od razu. – To by było złamaniem zasad, a… – Dobrze – przerwał mu kapitan, który wyraźnie rozluźnił się po słowach, jakie usłyszał.
– Wobec tego mam dla ciebie propozycję. – Uśmiechnął się przyjacielsko. – Co powiesz na awans, podwyżkę, własny gabinet i podległą tobie grupę śledczych? – Z zadowoleniem założył ręce na piersiach.
Choć kapral właśnie o tym marzył, to pytanie go nie ucieszyło. Domyślał się, że nie jest to nagroda za jego nienaganną służbę. Nie odezwał się. – Wydawało mi się, że należysz do ludzi z ambicjami i moja propozycja ci się spodoba – powiedział Schwalb. – To jest wynik twojego śledztwa. – Sięgnął do szuflady po kilka zapisanych kartek, po czym podał je podwładnemu. – Zapoznaj się z tym, podpisz, a wtedy będę mógł cię awansować.
Patrioci przy rajzbrecie Z Bogdanem Wyporkiem, architekt, urbanista, współautor wielu planów Warszawy rozmawia Krzysztof Pilawski Jak zapamiętał pan odbudowę? – Po wojnie w Warszawie były dwie instytucje, które wszyscy znali: Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i Biuro Odbudowy Stolicy. Ciężarówki wywożące gruz miały napis SPB. Nazwę BOS utrwalały tysiące tablic ostrzegawczych: „Biuro Odbudowy Stolicy, obiekt zabytkowy, naruszenie istniejącego stanu będzie karane”. Mnie, młodego chłopaka, te tablice nieraz śmieszyły. Nie rozumiałem, jaką wartość może mieć kupa gruzu, jakieś szczątki. Ale w ruinach leżały fragmenty gzymsów, kolumn, które ułatwiały odbudowę zabytku. Wkrótce przestałem się śmiać, kilofem i łopatą usuwałem gruz, chodziłem na budowę Trasy W-Z, by popatrzeć, jak miasto wraca do życia. A to przecież nie było wcale przesądzone. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu zastanawiano się, czy w ogóle odbudowywać Warszawę. Skala zniszczeń materialnych i strat ludzkich przytłaczała, brakowało pieniędzy, materiałów, narzędzi, urządzeń, maszyn, fachowców. Dwustumetrowy tunel Trasy W-Z kopano metodą odkrywkową… – Bo nie było czym go wydrążyć. To niesłychanie śmiała inwestycja, w której pogodzono interesy modernistów i zabytkowiczów. Poświęcono kilka zabytkowych kamienic, ale efekt zachwycił wszystkich. Przed wojną połowa ruchu z Pragi szła przez most Kierbedzia (na jego filarach oparto potem most Śląsko-Dąbrowski – przyp. red.) i wiadukt Pancera (łączył most Kierbedzia z placem Zamkowym – przyp. red.), a dalej bezpośrednio na Krakowskie Przedmieście lub Podwale. Budowa tunelu udrożniła komunikację z Pragi do innych dzielnic: na Wolę oraz – dzięki przedłużeniu Marszałkowskiej – do Śródmieścia i na Żoliborz. W wyniku likwidacji wiaduktu Pancera pojawiło się jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych w Warszawie: panorama Wisły, pałac Pod Blachą, którego wcześniej nie było widać, wyeksponowana bryła Zamku Królewskiego i wysoko posadowionego kościoła św. Anny. Pamiętam, że przed wojną to miejsce wyglądało dużo gorzej. „Królu Zygmuncie, powiedz nam, czyś / Widział Warszawę tak piękną jak dziś?”… – Nie odbieram słów piosenki jak ironii. Odbudowa Starego Miasta była majstersztykiem. Wielka w tym zasługa profesorów Jana Zachwatowicza i Piotra Biegańskiego. Stare Miasto zrekonstruowano w kształcie nie przedwojennym, lecz historycznym. Np. katedra św. Jana miała fasadę w stylu gotyku angielskiego, nadaną w XIX w. Przywrócono jej znacznie wcześniejszą formę, pasującą do otoczenia. Odsłonięto i odbudowano duże fragmenty murów obronnych otaczających Starówkę, rozebrano resztki przyklejonych do nich kamienic. Na ich miejscu urządzono pas zieleni, którego przed wojną nie było. Podobnie jak nie było Barbakanu łączącego Stare i Nowe Miasto. Ten nawiązujący do dawnej budowli obiekt jest powojennym dziełem prof. Zachwatowicza. Takie działanie było sprzeczne z uchwaloną w 1931 r. Kartą ateńską: stare musiało być stare i dokładnie takie samo jak dawniej. – Decyzja o odbudowie zabytkowej części Warszawy szła absolutnie wbrew ówczesnemu modelowi europejskiej sztuki konserwatorskiej. Gdyby działać zgodnie z nim, należałoby rozebrać ruiny albo pozostawić je w nienaruszonym stanie – taki pomysł zresztą się pojawił jako propozycja swego rodzaju pomnika zbrodni dokonanych przez hitlerowców. Moim zdaniem wybrano model najlepszy z możliwych. Odtworzono wiernie najcenniejsze zabytki, opierając się na zachowanej dokumentacji, zdjęciach, a nawet obrazach Canaletta. Gdy brakowało dokumentacji, projektowano obiekty, dbając, by charakterem, bryłą, detalami architektonicznymi dopasowały się do historycznego układu. W ten sposób powstał spójny, harmonijny układ urbanistyczno-architektoniczny: Nowe Miasto, Stare Miasto, plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. W Europie znajdziemy setki starówek wspanialszych niż warszawska. – Nie tylko w Europie, także w naszym kraju, np. w Krakowie i we Wrocławiu. Skoro tak, to dlaczego wysiłek skupiono na pałacowych kolumnach i gzymsach, a nie na wydobyciu ludzi z piwnic, lepianek i ze strychów? – Odbudowa zabytkowej części odbywała się bez wątpienia kosztem budownictwa mieszkaniowego. Ale po spaleniu miasta, wymordowaniu 700 tys. mieszkańców, ograbieniu i zniszczeniu gromadzonego przez pokolenia dobytku pozostałych przy życiu Warszawa musiała nawiązać kontakt z historią. Z miastem, którym była przed zniszczeniem. Jej tożsamość kryła się w najstarszej, położonej na Skarpie Warszawskiej części, która za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego i Królestwa Kongresowego (do powstania listopadowego) uzyskała najpiękniejszy kształt. Dlatego warszawiacy nie mieli wątpliwości, że Stare Miasto, Trakt Królewski i Łazienki muszą zostać odbudowane. Czym byłaby Warszawa bez tych zabytków? Dlaczego warto pamiętać o odbudowie Warszawy? – To był piękny patriotyczny zryw – tyle że znaczony nie krwawą walką, lecz ciężką i twórczą pracą. Odbudowa to przykład, jak wspaniałych rzeczy mogą dokonać ludzie o krańcowo różnych życiorysach – jak komunista Józef Sigalin i adiutant Bora-Komorowskiego Stanisław Jankowski – jeśli połączy ich wspólny cel. To także niezwykły przykład ciągłości historycznej – od czasów dawnych, poprzez przedwojenne plany i wizje, ich okupacyjną kontynuację, wreszcie powojenną realizację. Wielu architektów i urbanistów, którzy odbudowywali Warszawę, pracowało przed wojną u Starzyńskiego albo na Politechnice Warszawskiej. Nie doszło do gwałtownego zerwania ciągłości, charakterystycznego dla okresu przemiany ustrojowej. Nie objawili się młodzi gniewni, którzy z definicji wiedzą lepiej, negują dorobek poprzedników, wyrzucają ich pracę do kosza.
(...) I share almost ninety-nine per cent of my genes with a chimpanzee - and our longevity is virtually the same - but I don't think you have an inkling of how much more I comprehend, and yet I know I must tear myself away from it. For example, I have a good grasp of just how infinitely great outer space is and how it's divided into galaxies and clusters of galaxies, spirals and lone stars, and that there are healthy stars and febrile red giants, white dwarfs and neutron stars, planets ans asteroids. I know everything about the sun and moon, about the evolution of life on earth, about the Pharaohs and the Chinese dynasties, the countries of the world and their peoples as presently constituted, not to mention all the studying I've done on plants and animals, canals and lakes, rivers and mountain passes. Without even a pause for thought I can tell you the names of several hundred cities, I can tell you the names of nearly all the countries in the world, and I know the approximate populations of every one. I have a knowledge of the historical background of the different cultures, their religion and mythology, and to a certain extent also the history of their languages, in particular etymological relationships, especially within the Indo-European family of languages, but I can certainly reel off a goodly number of expressions from the Semitic language too, and the same from Chinese and Japanese, not to mention all the topographical and personal names I know. In addition, I'm acquainted with several hundred individuals personally, and just from my own small country I could, at the drop of a hat, supply you with several thousand names of loving fellow countrymen whom I know something about - fairly extensive biographical knowledge in some cases. And I needn't confine myself to Norwegians, we're living more and more in a global village, and soon the village square will cover the entire galaxy. On another level, there are all the people I'm genuinely fond of, although it isn't just people one gets attached to, but places as well: just think of the all the places I know like the back of my hand, and where I can tell if someone's gone chopped down a bush or moved a stone. Then there are books, especially all those that have taught me so much about the biosphere and outer space, but also literary works, and through them all the imaginary people whose lives I've come to know and who, at times, have meant a great deal to me. And then I couldn't live without music, and I'm very eclectic, everything from folk music and Renaissance music to Schonberg and Penderecki, but I have to admit, and this has a bearing on the very perspective we're trying to gain, I have to admit to having a particular penchant for romantic music, and this, don't forget, can also be found amongst the works of Bach and Gluck, not to mention Albinoni. But romantic music has existed in every age, and even Plato warned against it because he believed that melancholy could actually weaken the state, and it's patently clear when you get to Puccini and Mahler that music has become a direct expression of what I'm trying to get you to comprehend, that life is too short and that the way human beings are fashioned means they must take leave of far too much. If you've heard Mahler's Abschied from Das Lied von the Erde you'll know what I mean. Hopefully you'll have understood that it's the farewell itself I'm referring to, the actual leave- taking, and that this takes place in the self-same organ where everything I'm saying goodbye to is stored.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl