Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "zlote grano", znaleziono 9

- mówi Bąk. - Przychodzą do mnie, bo leczę za darmo. Wstydziłbym się żądać od matki pieniędzy, jak nie wiem, czy ona będzie miała na bułeczkę dla dziecka. Lekarz bierze tyle i tyle za amputację piersi. To ile ja miałbym brać? Tyle samo? Mniej? Jakbym miał brać pięć złotych, to wolę nic nie brać. Ja to po prostu uiwelbam. Uzdrawianie to moje hobby.
Jak baba poluje na kochanka, to kupuje majtki po dwadzieścia, trzydzieści złotych, a jak już ma, to po sześć. Normalne, a te po dziesięć pięćdziesiąt to baby do sanatorium biorą, bo i chłop jaki się może trafić, i lekarzowi trzeba się jakoś pokazać.
Za oknem roztaczał się widok mongolskiej krainy stepów, gdzie trawiasty krajobraz przebijały łagodne pasma górskie. Pofałdowany horyzont opiewał w zielono-złote barwy, a nad nimi unosiła się kompozycja błękitnych chmur. Całość wyglądała jak scena z filmu, w której zamiast ludzi główną rolę grał poruszający wszystkim wiatr.
Kłamał w żywe oczy, by ukryć, że nie tylko przegrywa bieżące dochody, ale też stracił już prawie wszystkie oszczędności. Aby mieć pieniądze na dom, brał chwilówki, pożyczał od znajomych i sprzedawał rzeczy, które miały jakąkolwiek wartość. Upłynnił kolekcję płyt winylowych, kilka książek z edycji limitowanych, złotą zapalniczkę i używane telefony komórkowe.
Frank jest poniżej dwóch złotych. Przychodzi do mnie znajomy, chce kredyt frankowy. Mówię mu: "Nie bierz, frank pójdzie w górę i stracisz". "Daj mi spokój, wypełnij wniosek i się nie odzywaj!". Pan prezes, rozumiesz, znał się na wszystkim, choć nie pracował w kredytach. On wie lepiej. No, ale skoro mam się nie odzwywać! To się nie odzywam. Wziął równowartość 4 mln zł. Dziś jest bankrutem, choć do tej pory mieszka w tej rezydencji, jeszcze go nie zwindykowali.
"RAPSODIA JESIENNA" Jesienią przyszły jesienne słoty, wiatry i deszcze, szrony i mgły i woal liści brązowo-złoty odsłonił z wolna korony drzew, wyścielił ziemię pod konarami, w których się ukrył wiatru śpiew i zakochanym sen się ziścił, gdy parkowymi szli alejami, w szumie krynolin spadłych liści, tak jak na balu nad balami, gdzie wiatr im śpiewał, amor grał, wieczór rozświetlił mrok gwiazdami, wtuleni w siebie, zasłuchani tańczą wśród nagich drzew parkowych, bezwstydnie w sobie rozkochani.
Tu wszystko zaczyna mnie nudzić. Zbrzydły mi i pijatyki, i kłamiący ludzie, i miasto, w którym prawdę się przemyca przez wiele kordonów - jak my towar! Tu wszystko sztuczne, lśniące, i bardzo skomplikowane, lecz pod tym się kryją zwykłe brudy i czcza treść ... Tam żyłem pełniej. Tam ludzie są szczerzy i pod lichą powłoką słów ukrywają złote myśli, a w piersiach mają żywe uczucia i gorące serca. Tu - ani jednej szczerej myśli, ani jednego szczerego słowa. Tutaj wszyscy wszędzie zawsze udają ... grają role w olbrzymiej farsie ... komedii ...Stały teatr - i w domu - i na ulicy ...Tu kobiety maskują ślicznymi strojami i wykwintną, często brudną bielizną ułomne, nędzne ciała ...Tam pod lichą szatą i biedną, lnianą bielizną są gorące, silne ciała, kochające bez obłudy - z potrzeby, nie dla zysku i nie dla ciekawości
Po minucie szałowa Japoneczka w marynarskim mundurku multikulturowo ciągnęła na ekranie druta golonemu na pałę Murzynowi – nazywało się to, naturalnie „przypadek na lekcji”. W spolityzowanym rosinternecie taki klip obowiązkowo nazwaliby „lekcją tolerancji”. Murzyn wyglądał przerażająco, zmasywnym złotym łańcuchem na piersi. Pełnometrażowy film „Django” nakręcono, a tego jeszcze nie. Na pewno nie napotkano właściwego reżysera, takiego Tarantino. Japoneczka, natomiast, piękna. Bardzo, po prostu. Takiej w Moskwie nie znajdziesz. Tu można się zakręcić jak ten sam Django – zatelefonować do tandetnej Murzynichy, co bierze cztery tysiaki rubelków na godzinę. Ale strach! Sąsiedzi zaraz czujnie wyfilują, potem matce doniosą. Tacy są. Jechać do Murzynichy. Brud, ziąb i nieromantycznie.
Jak zamówić rybę, gdy tysiąc innych też ją zamawia? Pokornie chciałem brać udział w komunii, jednocześnie będąc obrzydzony koniecznością wspólnoty. Jak jakiś ropiejący wyrostek robaczkowy w tym wielkim ojczystym organizmie lazłem. Jak jakiś nowotwór. Bo zarazem chciałem i zarazem się bałem. Wchodziłem i wychodziłem zaraz w jakąś boczną uliczkę, żeby było cicho i ciemno. Ale zaraz mnie ten blask lucyferyczny wabił na powrót. Nie to, żebym od razu chciał przymierzyć pióropusz za pięć złotych. Ale nie mogłem oderwać wzroku od biologicznej, komórkowej potrzeby wspólnoty. Bo przecież nikt tutaj z nikim nie rozmawiał. Najwyżej po dwoje za rękę, po czworo w rodzinie, a jednocześnie trwali (trwaliśmy?) w chorobliwej bliskości. Właśnie jak komórki, jak wnętrzności bydlęcia wydzielające nieświadomie jakieś enzymy, które utrzymywały nas w kupie. Szedłem tak i rozmyślałem na temat ojczyzny, a zwłaszcza narodu. Czując się nim i zarazem nie czując. Chcąc i nie chcąc jednocześnie.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl