Avatar @zgrajaksiazek

Zgraja Książek

@zgrajaksiazek
10 obserwujących. 12 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat.
zgrajaksiazek
Napisz wiadomość
Obserwuj
10 obserwujących.
12 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat.

Blog

środa, 30 września 2020

demonizacja kobiet w tekstach kultury (Star Trek i inne)

Od dłuższego już czasu z przyjemnością oglądam serial "Star Trek: The Next Generation". Do tej pory zachwycała mnie tolerancja bohaterów, wszechobecne równouprawnienie i duże zrozumienie dla odmienności, szacunek dla różnych wartości i poruszanie naprawdę ciekawych dylematów moralnych. Ale ta sielanka, jeśli mogę tak nazwać moją satysfakcję, co do tematyki odcinków itd, nie mogła trwać wiecznie. Już wcześniej pojawiły się epizody, budzące na moich ustach pobłażliwy uśmiech, jednak ostatni odcinek przeze mnie oglądany rozdmuchał obecny w moim życiu od dłuższego czasu dylemat.

W tym odcinku pojawił sięwątek złej bohaterki, osoby, która podszywała siępod kogoś innego. I nie miałabym nic do zarzucenia fabule, gdyby nie to, że ta kobieta, przyrównywana umiejętnościami do Q, osoby niemożliwej do pokonania, okazała się zupełną oszustką i cały jej charakter ukazany był jako na wskroś zły. Cała załoga Enterprise była niechętna dla kobiety, a jej zdolności od razu zostały uznane za fałszywe, przez co nie mieli do niej szacunku. I tu pojawia się mój problem. Dlaczego to kobieta jest bohaterką dwulicową? Traktowano ją, przynajmniej w moim odczuciu, jeszcze gorzej niż Q, chociaż nie była aż tak zła. Istotną kwestią jest także nagminność demonizowania kobiet w kulturze.

Weźmy na przykład stare polskie piosenki. Uwielbiam piosenkę aktorską, teksty Osieckiej, Młynarskiego, jednak ten ostatni niezmiennie mnie zawodzi. Na przykład piosenką "Bynajmniej". Jest ona doprawdy przyjemna do słuchania, z zabawnym tekstem, o bardzo słabym wniosku - kobieta jest zła, bo odrzuca uczucia obcego mężczyzny i tym go rani. Wielki problem, faktycznie. Nikt nie myśli nad tym, co ona przeżywa. Przecież to wcale nie jest miłe, gdy ktoś narzuca się swoją fascynacją nami i zawraca nam głowę swoim uczuciem względem naszego wyglądu. Bardzo mierzi mnie promowanie takiej zgody na męskie uczucia, nie baczące na odczucia kobiet.

Nawet w "Przedwiośniu" Żeromski uczynił jakieś dziwne sposoby na ukazanie kobiet. Nie wierzę, by ktokolwiek miał takie problemy jak Cezary Baryka - zakochały się w nim trzy kobiety (z czego dwie tak naprawdę uwiódł), a jego serce należały do tej, której nie mógł mieć. Nie mogę poważnie podchodzić do lektury, będącej głęboko skupioną wokół problemu tego typu.

Ale na nic moje żale, skargi i niezadowolenie - jak ten wpis do kogoś trafi, to raczej nie do osób podzielających moją opinię, więc proszę jedynie o niewywoływanie nikomu niepotrzebnej dyskusji, gdzie celem byłoby przerzucanie się niezbyt świadomymi argumentami.
Tagi:
#przedwiosnie#startrek#ynarski
wtorek, 23 czerwca 2020

problem poprawności politycznej

Czytam teraz "Drugie zapiski na pudełku od zapałek" Umberto Eco i myślę nad jednym z felietonów, który można tam znaleźć. Autor porusza w nim kwestię domagania się praw przez mniejszości seksualne, rasowe, kobiety i innych uciskanych, którzy poprawiając swoją sytuację społeczną pragną przestać być obiektem żartów w mediach, literaturze, filmie. Nie ma na myśli oczywiście wyśmiewania ani nic takiego - jeśli ktoś będzie czytał ten wpis, mam nadzieję, że domyśli się o jakich uwagach mowa. Jest to czysto kwestia komedii, dotychczas opierającej się na żartach teraz nieprzystających ze względu na rosnącą poprawność polityczną - nawet "Przyjaciele", pomimo nieskończonej rzeszy fanów czasem dostają niepochlebny komentarz właśnie przez żart, którego nie wypada mówić współcześnie.

Zastanawiam się nad tym problemem. Sama jestem go świadoma, ciężko nie być, jakkolwiek obracając się w aktualnej sferze kulturalnej. Przychodzi mi na myśl parę utworów, faktycznie budzących dyskomfort u niektórych. Myślę teraz nad najnowszym filmem Quentina Tarantino - "Pewnego razu... w Hollywood". Doczekał się on paru krytycznych komentarzy pod kontem poprawności wobec różnych grup. Im bardziej myślę nad tym filmem tym głębiej zapadam się w spiralę pytań i wątpliwości w ogóle dotyczących tego bycia w porządku wobec wszystkich, zawsze. Raz po raz wraca do mnie to, co napisał Umberto Eco: "Być może ocaleją tylko dzieła, w których z subtelną dwuznacznością analizować się będzie współwystępowanie dobra i zła w każdym z bohaterów (ile jednak może takich dzieł powstać?), albo japońskie haiku, które ograniczają się do rejestrowania z olimpijskim spokojem faktu, że księżyc wznosi się nad lasem. Rzecz tylko w tym, czy to nas usatysfakcjonuje".

I o ile uważam tę myśl za trafną, jednocześnie mam w pamięci film Machulskiego "Volta", gdzie twórca pozostając w ramach ogólnie przyjętego dobrego smaku umie wymyślić zabawny i urzekający dialog, dotyczący tematyki, która prędzej czy później stanie się czymś praktycznie zakazanym, przynajmniej w pewnych kontekstach. Więc może zmiana humoru daje po prostu nowe możliwości, a nie zabiera wszelkie możliwe opcje tworzenia komedii?
Tagi:
#umberto#eco#umbertoeco#kultura#mniejszo#wno
wtorek, 16 czerwca 2020

Paradoks końca

Im więcej czytam, tym więcej rzeczy w książkach zaczyna mnie denerwować. Dla przykładu - dlaczego zawsze tak długo czyta się ich początek? To wprowadzanie fabuły krok po kroku kiedyś sprawi, że osiwieję. Ale tym razem, chciałabym poruszyć kwestię zupełnie inną, to znaczy kwestię końca. Nie dość, że zazwyczaj jest to smutny moment, ponieważ trzeba kolejny raz pożegnać takich wspaniałych bohaterów, to jeszcze zdarzają się książki, gdzie w ostatnim rozdziale pojawia się nowy wątek (który zresztą w tejże części zostanie również rozwiązany). Po co? Nie umiem tego zrozumieć. Nawet w "Saturninie" Zdenka Jirotki pod sam koniec pojawia się nowa, zupełnie nie powiązana z początkiem mała kwestia, którą koniecznie należy rozpatrzyć. W przypadku tej książki od razu wiadomo, że wynika to z komediowego charakteru całości - taki mały wątek ma rozbawić czytelnika ostatni raz. Jednak, zastanawiam się, na ile ma to sens? Ja niezmiennie odczuwam to jako niepotrzebne rozciąganie fabuły. Każdy, kto trzyma powieść w ręce i tak wie, że zaraz się ona skończy - czuje przecież okropnie ciążącą lewą stronę książki i lekkie parę stron w prawej.

Chociaż wiem, że taki problem brzmi z lekka abstrakcyjnie i absurdalnie, nie mogę przestać mieć poczucia dyskomfortu w związku z takim zabiegiem. Przecież, pomyślmy. Uznajmy, że czytamy romans, wszystkie wątki pozostały już w nim rozwiązane i nagle, tuż przed końcem nastaje jakaś ostatnia kłótnia, pojawienie się byłego czy niespodziewana propozycja małżeństwa od bohatera epizodycznego. Mając świadomość, że pozostaje nam jedynie pięć stron do końca i tak wiadomo, że wszystko się ułoży. Więc po co dodaje się taki motyw, mający jedynie zwiększyć ilość odczuwanych emocji? Jest to dla mnie naprawdę czysto niezrozumiałe.
piątek, 22 maja 2020

"Jeden dzień" Edward Stachura

Edward Stachura jest jednym z polskich twórców XX wieku. Napisał wiele książek, z czego część została zekranizowana, a wszystkie zapisały się w historii literatury. Nie miałam jeszcze okazji sięgnąć po powieść jego autorstwa, ale zdecydowałam się przeczytać jego opowiadanie "Jeden dzień" z tomiku "Opowiadania".

Ta krótka historia opowiada o losach bohatera, opisującego jeden dzień, który spędził w pewnym mieście. Jest to swego rodzaju zapis wydarzeń, myśli, bez większej fabuły. Wydarzenia przeplatane są z refleksjami, dywagacjami i nieprzerywanym spacerem po mieście.

Chociaż opowiadanie pozbawione jest fabuły, jest chyba jedną z najbardziej urzekających historii, jakie kiedykolwiek przeczytałam. To, w jaki sposób Stachura prowadzi czytelnika sprawia, że nie da się nie ponieść nurtowi zdarzeń, myśli. Czytając czułam, że jestem w świecie autora, czułam się jakby darzył mnie przydługim monologiem, który mógłby trwać całą wieczność, a ja bynajmniej nie odczułabym nawet na moment znużenia, nudy czy zmęczenia. Całkowicie wpadłam w utworzoną przez niego rzeczywistość i nawet na moment nie chciałam jej opuścić.

Stachura tworzy historie w ten sposób, że dotykają czytelnika każdym słowem, elementem; tworzy osobny, alternatywny świat, będący odbiciem rzeczywistości. To miejsce, jest samoistnie wykreowane na piękne - budynki, chociaż są zwyczajne i zniszczone, wydają się być fascynujące, mosty są przejściem do wyobraźni, a ludzie tworzą ciągle trwające, wszechobecne scenki rodzajowe rodem z prac malarskich impresjonistów. Każdy fragment świata jest piękny, znaczący i interesujący, a najprostsze interakcje z innymi mogą dać błogie wrażenie szczęścia, tak ulotnego i umykającego, gdy poświęcimy mu zbyt wiele uwagi.

To wszystko jest zasługą sposobu pisania Stachury. Jego maniera, tak wyczuwalna od pierwszych zdań nadaje pewną autentyczność wszystkim wydarzeniom. Właściwe, opowiadanie wydaje się być dziennikiem i prawdziwym zapiskiem myśli autora, niezmienionym przez nic i szczerym, osobistym wglądem w jego życie. Każdy stosowany przez niego zabieg, nawet jeśli był użyty celowo, nie daje tego po sobie poznać, pozostaje szczery; nie mami czytelnika ozdobnikami, tylko lepiej kreuje tworzony świat, pozostawiając go naturalnym i realistycznym. Autor często stosuje powtórzenia, nagłaśnia pewne słowa, używając ich prawie cały czas, wraca do anegdot czy opowiedzianych już historii, uwypuklając je, wracając do tych uczuć, które towarzyszyły czytelnikowi, gdy zagłębiał się w nie po raz pierwszy. To opowiadanie to prawdziwa magia słów, wciągająca do siebie i nie pozwalająca na opuszczenie jej. W historię zapada się łatwo, po pierwszym zdaniu jest się przyzwyczajonym do tego sposobu pisania i z ekscytacją oczekuje się na kolejne zawirowania słowne, te różne gry, zaskakujące użycie wyrazów i formy, które tak urzekają. Łatwo wpada się w nurt rzeki, którą jest "Jeden dzień", a tak ciężko wydobyć się z wody, osuszyć i pójść dalej, wyjść z tego świata myśli pisarza.

Ta krótka opowieść jest zwyczajnie piękna. Porusza duszę w sposób inny niż jakiekolwiek inne dzieła i uniemożliwia powrót do dawnych wzorców literackich. Stachura sprawił, że (po przeczytaniu opowiadania, które nie miało nawet piętnastu stron!) jestem wdzięczna za literaturę w zupełnie inny sposób niż dotychczas i nie wiem nawet, jak sobie z tym poradzić. Zazwyczaj, gdy czytam bardzo dobrą książkę, czuję się przytłoczona tym, jak dobra jest ta historia. Teraz pragnę po prostu zanurzyć się w tych myślach bardziej, wrócić i pozostać w świecie tak statecznym i metafizycznym, a jednocześnie czysto przylegającym do realiów przyziemnego życia. Pragnę sama czuć w ten sposób, myśleć i ubierać słowa w kostium myśli Stachury. Nie chcę już opuszczać tego świata, a przecież ledwo do niego zajrzałam. Nawet uderza mnie myśl - chciałabym z nikim nie dzielić się jego twórczością, nacieszyć się nią sama, odczuć na każdy możliwy sposób i dzielić te tajemnicze, głębokie wrażenia tylko ze sobą. Samoistnie zapominam o fakcie, że opowiadanie zostało mi wskazane przez siostrę i sięgnęłam po nie z polecenia, więc to ktoś ze mną podzielił się tymi historiami. To pisanie tak mnie urzekło, tak do mnie dotarło i złapało, że jeszcze przez jakiś czas nie będę w stanie polecać go z czystym sercem - jest zbyt piękne bym mogła ryzykować usłyszenie opinii, niezgadzającej się ze mną.

Po namyśle i wzniesieniu na nowo burzy uczuć, która wytworzyła się we mnie z powodu opowiadania, dochodzę do wniosku - jednak jest coś w ojczystych autorach. Gdy pisarz wiele uwagi poświęca na wypracowanie pewnego sposobu pisania, gdy dąży do utworzenia określonej atmosfery dzięki słowu, lepiej to wypada w przypadku książek nietłumaczonych. Autor tworzy w jednym języku i tylko w tym oryginalnym da się zachować brzmienie, najlepiej ukazujące myśli bohatera. Sprawdza się to również przy wszelkiego rodzaju opisach, które nie tłumaczone mają po prostu pewną lekkość, łatwość słowa, jednak rzadko spotykaną w pozycjach zagranicznych. Dlatego też, z tęsknotą zerkam na półki pełne literatury polskiej, mając nadzieję, że taką ucztę dla duszy, gdy zostanie nasycona dzięki prozie Stachury, odnajdę na nowo u innych twórców.
Tagi:
#edwardstachura#sted#stachura#opowiadanie#recenzja#jeden#dzie
piątek, 22 maja 2020

"Kłamstwo" i "Prawda" Care Santos

"Kłamstwo" i "Prawda" Care Santos to krótka seria opowiadająca o Ericu i Xenii, nastolatkach muszących przezwyciężyć gamę problemów i niekorzystnych kolei losu, by zdołać pozostać razem.
Ich uczucie dla obojga jest zaskakujące, szczególnie ze względu na jego siłę, obezwładniającą i już od pierwszych chwil tak intensywną, że nie mogli z siebie zrezygnować.

Zdecydowałam się na to, by zrecenzować obie książki w jednym poście, ze względu na to, że pierwszy tom i tak kończy się w sposób, który nie pozwala nie sięgnąć po drugi, a to jak szybko czyta się obie książki sprawia, że czyta się je jak jedną. Dodatkowo, myślę, że sięgając po "Kłamstwo" należy od razu założyć, że przeczyta się jego kontynuację - jest ona idealnym dopełnieniem wydarzeń z pierwszej książki i dopiero po przeczytaniu obydwu pozycji faktycznie można w pełni docenić opowiedzianą w nich historię.

Na początek powinnam zaznaczyć, że nawet jeśli miłość bohaterów ma duży wpływ na ich działania, uczucie nie jest główną osią utworu. Fabuła skupiona jest na innych, trudniejszych wątkach, poruszających kwestię biedy, głodu, nielegalnych porachunków. Najważniejszym aspektem jest historia Erica - jego przeszłość, przyczyny długoletniego pobytu w zakładzie poprawczym. Sprawia to, że książka jest odmienna od wszystkich, które zdarzyło mi się czytać. Trudny wątek, który porusza daje możliwość wielu refleksji oraz pokazuje, że nie powinno się szybko oceniać ludzi.

To, na ile możemy poznać Erica na dobre przekreśla zwyczaje oceniania ludzi według stereotypów. Jego postać jest w pewien sposób pełna sprzeczności, szokuje, a jednocześnie pozwala zrozumieć niektóre schematy działań. Dzięki niemu można nauczyć się, że dopóki kogoś nie poznamy, nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jaką jest osobą. Wydaje się, że jest to swego rodzaju oczywistość, jednak ludzie zaskakująco często o tym zapominają. Nawet Xenia, wybranka Erica, z czasem zaczyna rozumieć chłopaka. Połączone jest to z faktem, że początkowo okłamał ją on, ale czy mógł założyć, że nie odetnie się od niego? Stygmatyzacja osób z zakładów poprawczych jest ogromna i zupełnie rozumiem jego podejście, nieakceptowalne w przypadku praktycznie każdej innej relacji.

Kwestia przed chwilą wspomnianej stygmatyzacji jest ważnym aspektem książek. Jest często wspominana, pokazane jest, jak trudno jest wrócić na dobrą drogę ludziom, którzy z niej zboczyli. Społeczeństwo nie ułatwia im tego, a poruszanie takich spraw w książkach może umożliwić zmianę. To ważne, by rozmawiać o tym, szczególnie z młodszymi osobami. Dzięki temu otwieramy bramkę do przyszłości wolnej od oceniania, otwartej na rozmowy i słuchanie wszystkich ludzi. Przykład Xenii, która zdecydowała się zrozumieć Erica, wskazuje jakie to jest proste - wystarczy otworzyć się na kogoś i pozwolić mu mówić. Takie działanie może prowadzić do długotrwałych zmian - polepszeniu życia osoby poszkodowanej stygmatyzacją, zmiany podejścia. Cieszę się, że powstają książki poruszające tę tematykę, szczególnie, gdy są tak przystępne jak te.

Obie powieści bardzo dobrze się czyta, wręcz płynie się przez strony. Muszę przyznać, że nawet nie zauważałam upływu czasu, gdy zajmowałam się nimi, nawet nie zauważałam kiedy docierałam do ostatniej strony. Właściwie, stało się to tak szybko, że sama siebie zaskoczyłam. Dawno nie przeczytałam dwóch książek tak prędko. Jest to bardzo duża zaleta. Ze względu na to, że seria porusza trudne tematy, mogłaby łatwo zniechęcić, gdyby nie była tak wciągająca. Wiele razy chciałam przeczytać jakieś książki, właśnie opierając się na tematyce, którą poruszały, a nie byłam w stanie przez nie przebrnąć. Z tą było wręcz odwrotnie - byłam niezmiernie szczęśliwa, że miałam od razu oba tomy, więc nie musiałam czekać, mogłam od razu zabrać się za kolejny.

Tym, co również bardzo doceniłam w książkach, była zmieniająca się narracja. Początkowo narratorką jest Xenia, która potem oddaje prowadzenie historii Ericowi. Podobało mi się to, ponieważ doprowadziło do dynamizacji historii, a także była bardziej rzeczywista, łatwiej było się w niej odnaleźć. Uważam także, że to chłopak powinien opowiedzieć swoją historię - cieszę się, że dostał tę możliwość. Aczkolwiek, wprowadzenie, które wiązało się z narracją Xenii, również było potrzebne i myślę, że był to świetny zabieg, który umożliwił dobre wejście w historię.

Książka reklamowana jest jako podobna do "Trzynastu powodów" Jaya Ashera. Możliwe, że patrząc na tematykę, faktycznie można doszukać się między nimi podobieństw, jednak wydaje mi się, że jest wiele różnic między tymi pozycjami, co tak naprawdę jest ogromnym plusem. "Kłamstwo" i "Prawda" są autorstwa hiszpańskiej autorki i jest to zdecydowanie wyczuwalne. Sposób prowadzenia historii, atmosfera są zupełnie różne od amerykańskiej. Cenię to, ponieważ rynek czytelniczy jest dość zdominowany przez pisarzy z Ameryki, przynajmniej ja obracam się w kręgu książek, które głównie pochodzą stamtąd, dlatego zawsze, gdy trafiam na pozycję z innego państwa, wyczuwam to. Lubię te różnice panujące w sposobie tworzenia historii. Są one jednymi z akcentów wskazujących na różnorodność, ale też umożliwiają odmienną rozrywkę, która jest zawsze cenna. Dzięki temu również możemy przenieść się do zupełnie innego miejsca niż zwykle - nie do Nowego Jorku czy Londynu, a słonecznej Barcelony, tak różnej od tamtych miast.

Myślę, że warto sięgnąć po te książki. Umożliwiają zarówno miłe spędzenie czasu, jak i rozrywkę intelektualną, pozwalającą na zrozumienie rzadko poruszanych kwestii społecznych. Nietypowa akcja jest wciągająca, fascynująca, a bohaterów nie da się nie polubić. Jest to doprawdy czysta przyjemność, od której nie sposób się oderwać.

Tagi:
#amstwo#prawda#caresantos#ksiazkamlodziezowa#dlanastolatek#hiszpania#barcelona#mafia#mi#odzie
czwartek, 21 maja 2020

"The darkest star. Magiczny pył" Jennifer L. Armentrout

"The darkest star. Magiczny pył" to pierwszy tom nowej serii Jennifer L. Armentrout, będący spin-offem serii Lux. Dzięki tej książce możemy na nowo wrócić do niektórych bohaterów "Obsydianu" i jego kolejnych części, a także dowiedzieć się, co stało się ze światem po zakończeniu pierwszego cyklu. Można do tej pozycji usiąść zarówno po poprzednim zaznajomieniu się z serią Lux, jednak nie jest to niezbędne - równie dobrze można tą książką rozpocząć swoją przygodę z tym uniwersum.

Historia skupia się wokół Evie Dasher, siedemnastolatki, która przypadkiem wplątuje się w znajomość z Lukiem - obłędnie przystojnym chłopakiem, otoczonym tajemnicami. Łączy ich ciągle rosnąca fascynacja, prowadząca do wciągnięcia dziewczyny w dotąd nieznany jej, niebezpieczny świat. Pojawienie się Luca sprawia, że całe jej dotychczasowe życie przewraca się do góry nogami.

Fabuła ta brzmi oklepanie i banalnie - ile jest książek skupiających się na takiej tematyce? Jednak powieści Jennifer L. Armentrout mają to do siebie, że niezależnie od tego jak przewidywalnie brzmią, wciągają od pierwszego akapitu i pozwalają czytelnikowi odsapnąć od ciągłych burzy emocji, dopiero po przeczytaniu ostatniej strony. Ta nie jest wyjątkiem, szczególnie, że z czasem okazuje się, że wcale nie jest to tak oczywista historia, ba, właściwie jest to widoczne już po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Jedynie skrót fabuły wykazuje podobieństwa do innych powieści, kiedy całość zachwyca swoją złożonością i mnóstwem ciekawych bohaterów, wartką akcją. Nie jest to kolejny romans dla nastolatek, a przejmująca opowieść o przyjaźni, tajemnicach, złowrogim rządzie, miłości... Jest to wielowarstwowa historia, poruszająca kwestie znane nam wszystkim, z nutką fantazji - jednak w świecie "The darkest sky" między ludźmi żyją kosmici. I ich obecność jest jednym z powodów, dla których ta seria jest kolejną, po którą chętnie sięgnę. Wątki fantastyczne, tak przemyślanie wplecione w dobrze odwzorowaną współczesną rzeczywistość są fascynujące, a świat stworzony przez Armentrout wydaje się być tak realny, jak gdyby faktycznie istniał. Czytając tę książkę łatwo zachwycić się taką rzeczywistością i na długo pozostaje się w jej sidłach, bo kto nie chciałby żyć w takim świecie? Jest zbyt kuszący, szczególnie w porównaniu ze żmudnymi realiami normalnego życia.

Ważną kwestią jest też sposób, w jaki autorka opisuje swoich bohaterów. Jeszcze u nikogo nie miałam tak, by zachwycać się każdą pozytywną postacią, dokładnie rozumieć rozterki głównej bohaterki, a tej pisarce udaje się to za każdym razem. Myśli Evie pisane są tak, że sama mogłabym je mieć, a to w jaki sposób czuje się przy konkretnych postaciach opisane jest tak realistycznie, że nie było sposobu, bym sama nie odczuwała tych emocji. Czytając powieść Armentrout jest się w jej rękach marionetką - niezależnie od własnych opinii, lubi się te postaci, które autorka chce by się lubiło, nienawiścią darzy się jedynie tych, opisywanych w sposób na to naprowadzający. Bohaterowie tej książki są również bardzo dobrze scharakteryzowani, dzięki czemu nie są płascy i faktycznie zachowują się jak ludzie; są bardzo dobrze rozrysowani, realistyczni, nawet w przypadku osób drugoplanowych i epizodycznych. Każdy ma też swoje cechy charakterystyczne, dzięki czemu nawet grupa znajomych Evie jest prosta do zapamiętania i bohaterowie nie mylą się czytelnikowi. Jest to dla mnie ogromna zaleta, właściwie jedna z największych. Bardzo często czytałam książki z dużą ilością postaci, gdzie autor w pewnym momencie przestawał sobie z nimi radzić - niektórzy przestawali się pojawiać, inni nagle zmieniali charakter. Nie można się tego doszukać w tej powieści.

Muszę jednak zwrócić uwagę na to, że pomimo wszystkich swoich zalet, ta książka wydaje mi się być nie aż tak dobra jak pierwsza czy kolejne części serii Lux. Historia Katy i Daemona, bohaterów pierwszego cyklu o tym uniwersum, jest pełniejsza w akcję i każda część jest praktycznie nie do wytrzymania - ciągłe konflikty, problemy, które czasem narastały przez parę części przyzwyczaiły mnie do mnóstwa bardzo emocjonujących wątków. W "The Darkest Star" nie doświadcza się tego - jest wiele różnych wydarzeń, kwestii, jednak nie są one powiązane z walką, krwawymi konfliktami. Ta książka dużo bardziej opiera się na problemach "mówionych", związanych z czyjąś niewiedzą na dany temat, czy ukrywaną prawdą. Również pewne wątpliwości mam względem postaci Luca. Bohater ten pojawiał się epizodycznie w serii Lux i zapamiętałam go jako trochę inną postać; miał inny charakter niż w poświęconej mu książce. Ten sam problem odczuwam w przypadku Daemona, który pojawił się epizodycznie w najnowszej pozycji o tym uniwersum. Nie był on tym Daemonem z serii Lux, a jego zmienioną wersją. A jednak wolę tę poprzednią, która tak zawładnęła moim sercem. Tak naprawdę te kwestie nie wpływają na jakość książki. Jako fanka twórczości Armentrout oczekiwałam czegoś innego ze względu na moje przyzwyczajenie do jej maniery co do rozkładania ilości akcji - zarówno w serii Lux, jak i "Dark elements" (trylogia tej autorki, nie związana z omawianą przeze mnie książką) powieści są napęczniałe od akcji, wręcz każdy rozdział prowadzi do zawrotów głowy, mnóstwa emocji i szybciej bijącego serca. To, że w przypadku "The Darkest star" pisarka odeszła od konwencji nie jest minusem, a jedynie zaskoczeniem, dla tak zagorzałej czytelniczki jak ja. Wydaje mi się jednak, że wiele osób może odczuwać podobnie pewien niedosyt, jeśli są blisko z bohaterami serii Lux, dlatego polecałabym zacząć od "The darkest star", a dopiero potem zajrzeć do pierwszego cyklu. Co prawda, nie będzie wtedy porządku chronologicznego i będzie to cofanie się w czasie, tłumaczące znane już fakty, jednak uważam, że dzięki temu można spokojniej wejść do tego uniwersum, nie zaczynając od zawrotnych akcji, a spokojnego, zbilansowanego początku.

Wiem, że pisząc te recenzję nie poruszyłam wielu aspektów, które można poruszyć, ale myślę, że myśl przewodnia mojej pracy została dobrze opisana - książki Jennifer L. Armentrout po prostu warto przeczytać. Wydają się być taką głupotą dla nastolatek, ale tak naprawdę są ciekawą, poruszającą historią, opatrzoną mnóstwem śmiesznych dialogów. Dzięki tej książce (i innym, które z lekkim sercem mogę polecić) można się odprężyć, zrelaksować i poczuć dobrze, a przecież między innymi o to chodzi w czytaniu.
wtorek, 19 maja 2020

"Fasolowa wojna" John Nichols

"Fasolowa wojna" to powieść z lat 70. autorstwa amerykańskiego pisarza, Johna Nicholsa. Jest to powieść gatunku western, opowiadająca o losach mieszkańców małej miejscowości, Milagro. Fabuła skupiona jest wokół sporu białych, bogatych biznesmenów i ubogiej Meksykańskiej ludności, zamieszkujących miasteczko od zawsze. Konflikt, oczywiście, to tytułowa fasolowa wojna. Oprócz tego powieść to istne siedlisko barwnych postaci, niesamowita przeplatanka historii, zakrapiana wybornym humorem.

Powieść ta od kiedy pamiętam figurowała na mojej liście książek do przeczytania. Od małego słyszałam o niej i niecierpliwie czekałam na moment, by zagłębić się w nietuzinkową historię. Wreszcie, ta chwila nadeszła w zeszłym tygodniu, a ja nie ukrywając ekscytacji rozpoczęłam czytanie. I, niestety, powieść nie porwała mnie od pierwszych stron, tak jak się tego spodziewałam. Od razu pojawiło się mnóstwo bohaterów, przez co bardzo szybko pogubiłam się i nie mogłam zapamiętać kto jest kim. Autor również przy początku zamieścił wyczerpującą historię życia jednego z bohaterów, co praktycznie całkowicie zniechęciło mnie do lektury. Jednak, moja ciekawość cały czas nie została zaspokojona - nie potrafiłam dojść do tego, jaki może być główny wątek książki. Dlatego też, zapomniałam o pierwszym wrażeniu i postanowiłam czytać dalej.

Z czasem, gdy przestali pojawiać się nowi, istotni bohaterowie (co stało się zaskakująco późno), zdążyłam się już z nimi zżyć. Byłam ciekawa, jakie będą kolejne kłótnie Meksykańskich, okropnie porywczych mieszkańców oraz chciałam dojść do tego, jak biali, bogaci inwestorzy i policja poradzi sobie z rosnącym konfliktem. W tej książce niesamowicie pokazana jest waga, na której umieszczona jest władza. Z jednej strony umieszczone są organy rządu, sprawujące władzę w świetle prawa, a także bogaci, wpływowi ludzie, a na drugiej szali stoją ubodzy, butni Meksykanie, którzy urośli w siłę dzięki pewnemu zjednoczeniu i porywczości. Oraz przyjaźni z bronią palną, którą chętnie wprawiali w ruch. Waga ta nieustannie się waha, doprowadzając jedynie do coraz większego rozchwiania, a nie jednoznacznej decyzji, kto odniósł zwycięstwo. Dzięki temu, że powieść jest tak liczna w strony, autor mógł bardzo szczegółowo zobrazować zarówno białych, jak i mieszkańców Milagro, wskazać między nimi różnice, nieliczne podobieństwa, a także realistycznie oddać sedno konfliktu. Chociaż na okładce polskiego wydania widnieją słowa, nazywające dzieło Nicholsa "arcydziełem komizmu", ta książka jest czymś więcej. Wskazuje zmiany, jakie zachodziły w amerykańskim społeczeństwie w latach 50. XX wieku, pokazuje dlaczego i kto się bogacił oraz wskazywał czyim kosztem się to działo, jest to swoista analiza zmieniającego się społeczeństwa, a jak wszyscy wiemy, za zmiany zawsze ktoś musi ponieść koszty. Jest to istotny aspekt powieści, ale i wartościowa treść, którą po prostu dobrze się zainteresować. Szczególnie, że ten problem jest tak klarowanie zarysowany w tej pozycji.

Kontrast między Meksykanami a białymi obywatelami jest ujmujący, tak samo jak zaznaczenie, że tak naprawdę nie chodzi o rasę (chociaż tak najłatwiej to ująć; jest to jednak uproszczenie), a o poglądy, charakter i sposób życia. Dzięki dogłębnemu ukazaniu mieszkańców Milagro mamy okazję poznać ich sposób bycia, dostrzec kompletny brak powściągliwości i siłę, samoistną siłę wynikającą z radzenia sobie z tak trudnym życiem, jakie ich spotkało. Jednocześnie widać, jak inne jest życie bogatych białych, lekceważących potrzeby biednych. A najciekawszym aspektem jest smutek, przemykający między obiema grupami...

reszta recenzji dostępna na moim blogu: https://zgrajaksiazek.blogspot.com/2020/04/fasolowa-wojna-john-nichols.html
Tagi:
#johnnichols#ksiazka#ksiazki#czytam#powiesc#milagro#fasolowa#wojna#fasolowawojna
© 2007 - 2024 nakanapie.pl