Cytaty Marta Matyszczak

Dodaj cytat
Ludzkie samce są - jak zauważyłem dzięki już dobrym kilku wiosnom spędzonym u boku Szymona Solańskiego - niezwykle przewrażliwione na punkcie swojego zdrowia. Ledwie się takiemu katarek przytrafi, a już każe wzywać ambulans. Jeśli nie koronera.
Szliśmy na spotkanie z Różyczką, która powiedziała, że śledztwo śledztwem, ale ona musi - inaczej się udusi - pokazać nam piękno Cieszyna. Gdy zaczęła wymieniać zabytki, które mamy koniecznie zaliczyć, aż mnie zmroziło z przerażenia.
Miała oryginalną urodę. Nie była ładna. Brzydka niby też nie. Mogłaby zagrać Anię z Zielonego Wzgórza, gdyby planowano nową ekranizację.
Być może moje inne zmysły, takie jak wzrok czy słuch, nie funkcjonują pełną parą - gdy będziecie mieć dziesięć lat na karku, sami zobaczycie, że starość nie radość, młodość nie wieczność - ale nochal mam pierwsza klasa.
Wiedziałem. No po prostu wiedziałem, że to się tak skończy. Prawie każdy nasz wyjazd przynosił kryminalne "atrakcje". Morderstwo. Śledztwo. I obwąchiwanie trupa zamiast spacerków, wylegiwania się brzuchem do góry, podgryzania miejscowych yorków i podprowadzania szynki z talerza podczas śniadania.
Zmokłem na tej rowerowej przejażdżce tak, że równie dobrze mogłem sobie sam wskoczyć do oceanu i popływać. Efekt byłby taki sam.fekt
Przeczytał kiedyś, na jakimś murze wypisany sprejem napis, że samotność to piękna rzecz, ale potrzeba kogoś, komu można powiedzieć, że samotnośc to piękna rzecz. Coś w tym było.
Solański leżał na ziemi. Zwinął się w pół i trzymał rękami za głowę. Postękiwał, co w jego wykonaniu nie brzmiało jak jakieś aj, aj, aj, tylko było stekiem wyzwisk wszelakich, na dźwięk których nawet profesor Miodek by się zadziwił. Mógłby zbadać ich etymologię i nagrać nowy filmik popularnonaukowy, który biłby jeszcze większe rekordy popularności niż ten o pochodzeniu słowa "kurwa".
Teraz poczułem się jak ten Watson i podreptałem za Szymonem po schodach. Musiałem uważać, żeby się nie wykopyrtnąć, bo drewniane stopnie na klatce były ubłocone i śliskie.
To był pierwszy raz w dekadzie mojego życia, kiedy straciłem ochotę na schaboszczaka.
Właśnie z Kuźnic startował szlak na Kasprowy Wierch. Czy jej mąż spadł z byka i sądził, że ona będzie włazić na ten cały Wierch? No chyba że miał na myśli kolej linową.
Od dawna już planowali ten wypad. Jednak ciągle coś im go uniemożliwiało i dopiero pod koniec wakacji mogli wreszcie pozwolić sobie na chwilę wypoczynku.
Róża Solańska gapiła się na kanapę w salonie z głębokim zniechęceniem. Kanapa była całkiem nowa i ładna. Nie o nią tu jednak chodziło. Raczej o sterty ciuchów zwalonych na siedzisko: przypominały hałdy szmat niesprzedanych i wyrzucanych przez sieciówki w odmęty oceanu.
A to była tylko garderoba Róży.
I wreszcie wyszliśmy na chorzowskie powietrze (chciałem powiedzieć "świeże", ale wszyscy wiemy, że to by było grube nadużycie z mojej strony).
Ten nawiedzeniec, mój towarzysz życia, Solański Szymon, z zawodu prywatny detektyw, z usposobienia pierdoła saska uparta jak osioł, po raz pińćset trzydzieści ósmy zabrał mnie do weterynarza! I ja się pytam, po co i na co. Choć mam dziesięć lat na karku, to nic mi nie dolega! No prawie...
Schyłek wakacji zawsze wprawiał mnie w swego rodzaju melancholię. Zupełnie jakbym ja też miał wkrótce mierzyć w kierunku znienawidzonego budynku szkoły. Tak jak zgraje tych biednych gamoni z przyciężkimi plecakami, których już lada dzień miałem obserwować z okna swojego familoka przy ulicy 11 Listopada. I słuchać ich biadolenia, że dwa miesiące laby przeleciały niczym dwa tygodnie.
Największy ogień został opanowany, znudzeni gasnącym dramatyzmem akcji gapie wrócili do łóżek, a budynek mimo niszczycielskiej siły żywiołu jednak się nie zawalił.
Panowie sikawkowi wykazywali się umiarkowanym entuzjazmem w swoich działaniach. Pewnie wychodzili z założenia, że skoro chałupa i tak byłą spisana na straty, to po co się śpieszyć.
Sensacja!
To było to, czego wszyscy naprawdę potrzebowali. Góry, wspinaczka, piękne widoki, dzika przyroda, oscypki, litworówka do popicia, białe niedźwiedzie, słodkie szczeniaczki owczarków podhalańskich, ciupagi i co tam jeszcze oferowało Zakopane przyjezdnym - wszystko to było niczym w porównaniu z dobrą, najlepiej krwawą, sensacją.
Już sama chyba nie wiedziała, czy chce zbierać manatki i uciekać jak najdalej stąd - dla pewności najlepiej nad morze - czy brać pod pachę gaśnicę i osobiście rzucić się do gaszenia pożogi.
Po kolejnym męczącym sierpniowym dniu Zakopane wreszcie zapadło w drzemkę. Turyści wykończeni górskimi wędrówkami, pławieniem się w wodach termalnych i zakrapianymi biesiadami w karczmach na Krupówkach, układali się do snu.
Genetyka to jedno wielkie oszustwo.
Będę powtarzać uparcie - to nie może być mój syn. Przecież od kołyski tłukę mu do łba: wille, bogactwo, luksusy! A ten co? Najchętniej zamieszkałby w kartonie!
Rozpoczęłam żmudny proces udeptywania podłoża. Mimo woli uruchomiło się moje burczenie, przez które niektórzy niemądrzy sądzą, że jestem brzuchomówczynią.
Ci Szwedzi byli naprawdę dziwni. Do tego objadali się ohydnymi słodyczami zawierającymi lukrecję. Sam widok czarnych glutów o obrzydliwym smaku doprowadzał Nikolę do rozstroju żołądka.
Przeczytała gdzieś, że Szwedzi wypijają średnio dziewięć kilogramów kawy rocznie na głowę. Zastanawiała się, czy ona też dobije do tego imponującego wyniku. Wolałaby nie. I tak już słabo sypiała. Zwłaszcza przez brak prawdziwie ciemnych nocy.
Paweł zauważył, że zebrany przed wielebnym tłum zaczął się powoli rozrzedzać. A ci, którzy zostali, zajmowali się raczej filmowaniem proboszcza niż wsłuchiwaniem się z nabożną czcią w głoszone przez niego dyrdymały.
Zrozumcie, tak naprawdę kocham swojego synalka gamonia, ale - ujmijmy to w ten sposób - całe szczęście, że urodził się taki śliczny. Przynajmniej tyle go ratowało.
Doskoczyłam do łydek Rozalii. Zaatakowałam pazurami (a przynajmniej tym, co mi z nich zostało po ostatnich zabiegach upiększających) i wbiłam jej toto w skórę. Pociekła krew.
Prawda była taka, ze kręciliśmy się w kółko jak jakie smrody po galotach. A wszystko przez tego trupa, z którym zderzyłyśmy się na rzece. Już naprawdę nie miał gdzie wypłynąć.
Sama wypożyczyła leżak, wzięła ze sobą koty, wypatrzyła ustronne miejsce i postanowiła zafundować sobie wreszcie chwilę spokoju.
Powinna jednak wiedzieć, że nic jej z tego nie wyjdzie.