Cytaty Marta Matyszczak

Dodaj cytat
- Skoro taki wariat, to może trzeba by z nim do lekarza? - zagadnęła Rozalia.
- E, pani! - Woźnica machnął ręką. - Zamknęliby go w jakim szpitalu i kto by zarabiał na rodzinę?
Wolał się nie zastanawiać, co go jeszcze czeka w towarzystwie ukochanej rodziny. To już lepiej się było zająć tą krwawą kąpielą nad Krutynią...
Nie wiedział tylko, jak najdelikatniej przekazać radosną nowinę Rozalii.
Zanim przy młynie zdążyło się pojawić więcej kajakarzy czy zwykłych gapiów, taflę wody przepruła niewielka łódka napędzana silnikiem i opisana na burtach stosownie do przeznaczenia: "Policja". Koledzy Pawła po fachu, tyle że wodniacy, jako pierwsi przybyli na telefoniczne wezwanie.
Całkiem prawdopodobne, że mój mamoń jest wieśniarą sprowadzoną z podwórka na salony. Jednak ja się na tych salonach urodziłem. Co mi daje szlachecką pozycję na dzień dobry. Choć Burbur mówi, ze rozumu już nie.
Ale kto by jej tam wierzył?
Kącik wyglądałby całkiem uroczo i zachęcał do wizyty w środku, gdyby mu się bliżej nie przyglądać.
Do tej pory nie sądziła, że można mieć zakwasy w palcach u rąk.
A wracając do ich potłuczonych relacji, to w zasadzie powinni się rozstać. Na to jednak Rozalia nie zamierzała pozwolić. Rodzina - choćby nie wiadomo jak pokręcona - była wszystkim, co miała.
Ginterowie niby już doszli do porozumienia, rzekomo wszystko między nimi grało. Jednak Rozalia w głębi duszy wiedziała, że to pozory.
Jakiego sortu dowcipniś wymyślił nazwę "Zgon" na mazurską malowniczą wieś, tego Rozalia Ginter chciałaby się dowiedzieć.
Rozalia, Hania i Helenka zasiadły na ziemi i wgapiały się w przestrzeń niewidzącymi oczami. Pewnie doznały jakiegoś szoku.
Jeśli chodzi o tego trupa, to z miejsca darowałam sobie wszelkie akrobacje. Skoro był martwy, to też obojętny na moje występy.
Płynęliśmy sobie w trójkę naszą łajbą. Sługuski wiosłowały, ja wygrzewałam futro rozciągnięta na pokładzie, sycząc na Rozalię, gdy niby to przez przypadek kapnęła na mnie wodą ściekającą z pagaja.
A nawet już mi się zaczęło podobać na tej całej Krutyni. Głównie za sprawą tych wszystkich ptaszysk, które mijaliśmy po drodze. Początkowo wystraszyłam się dziadów. Kaczki, łabędzie, lelki kozodoje - wszystko tu było jakieś przerośnięte i dzikie. Z gołębiami czy wróblami już dawno nauczyłam się sobie radzić. Te dziwadła mnie przerażały.
Genetyka to jedno wielkie oszustwo.
Będę powtarzać uparcie - to nie może być mój syn. Przecież od kołyski tłukę mu do łba: wille, bogactwo, luksusy! A ten co? Najchętniej zamieszkałby w kartonie!
Nikotyna wprowadzała ją w swego rodzaju trans. Przestawała myśleć. Analizować. Zastanawiać się, co by było gdyby.
Miała dosyć wszystkich glin świata. Co jeden to bardziej niepociumany.
Solański doceniał teatr pod tym względem, że w trakcie przedstawienia - przy zgaszonych światłach, w szumie biegającym od strony sceny i na miękkich zazwyczaj ( w odróżnieniu od tych tutaj) fotelach można się było elegancko zdrzemnąć.
Chciała cichaczem wejść do dworku, ale jej się to naturalnie nie udało. Zaraz za progiem potknęła się o krzesło, pociągnęła je za sobą ze dwa metry, zgrzytając przeraźliwie drewnianą nogą o kamienną posadzkę, z trudem zachowała równowagę, po czym udowodniła, że jest jeszcze gorszą aktorką niż ci bracia bliźniacy, tłukący jedną rolę od dwudziestu lat w tym samym serialu nadawanym w telewizji reżimowej.
Mieliśmy w Avionie spotkanie autorskie. Z jakąś poetką, straszna nuda, ale autorka ma najwyraźniej dużą rodzinę, bo wszystkie miejsca były zajęte.
- Ta dzisiejsza młodzież jest przewrażliwiona - denerwowała się. - Nie patrz na takiego krzywo, bo zburzysz jego morale. Nie podnoś głosu, bo będzie miał traumę. Nie krytykuj, bo zawali się jego świat. Już bez przesady! - orzekła.
I on go najpierw walnął w łeb, a potem tym paskiem udusił, i na koniec utopił. Zbrodnia w trzech aktach!
Wprawdzie ten babon był stary niczym dąb Bartek, ale byłem się w stanie założyć, że przeżyje nawet mnie, wiecznego dziesięciolatka. Trzymała ją tu nienawiść do wszystkich i wszystkiego. A ta konserwowała lepiej niż zalewa do ogóreczków do wódeczków, że tak sobie zrymuję.
Solański wolałby pewnie nawet iść posprzątać publiczne toi toie niż na plażę. Właściwie - gdyby się tak nad tym zastanowić - musiał ją bardzo kochać, skoro wybrał Sopot na miejsce ich podróży poślubnej. A nie na przykład jakieś osmarkane Bieszczady.
Co musicie o mnie wiedzieć, to to, że najbardziej na świecie kocham Solańskiego i Kwiatkowską, spacerki oraz kiełbasę śląską. Kiedy więc pozbawia się mnie jednego z tych niezbędnych aspektów życia, wpadam w furię.
Że to ona, upewniłem się dopiero po powąchaniu jej po raz trzeci. Potwora wpraszająca się do naszego numeru podobna była zupełnie do nikogo. A już na pewno nie do mojej kochanej Różyczki.
Szymon Solański wiedział, że sam ze sobą nie wygra. Prowadzenie kryminalnych śledztw to była jedyna rzecz, na której się znał i którą kochał. Kochał też oczywiście Różę i Gucia, ale to się rozumiało samo przez się. Kiedy więc trafiała się okazja do tropienia przestępcy, choćby to był jego własny ślub czy miesiąc miodowy, brał sprawę bez zastanowienia. Róża zazwyczaj miała mu to za złe. Tym razem jednak zachowywała dziwny spokój.
Solański nabrał podejrzeń.
- Spieprzaj, dziadu! Jak mawia klasyk - rzekł doktor Dłutko.
- A ja jestem Solański - wtrącił się nagle detektyw. - Szymon Solański - dodał. Jak jakiś Bond. James Bond. - Mąż Róży.
Policjant pomyślał, że właścicielka kończyny musiała za nic mieć diety odchudzające. Łydka była bowiem potężna, a stopa długa i szeroka jak u yeti. Widać, że kobieta korzystała z przyziemnych uroków życia. Dopóki mogła.
Ponad powierzchnie wody wystawało ciało. A konkretnie - noga. Z pomalowanymi na czerwono paznokciami i starannie wykonaną depilacją.