"Zielona mila" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Stephena Kinga. Wychodząc naprzeciw autorowi, który jest tak wychwalany i ceniony, miałam nadzieję, że ta pierwsza randka zainicjuje kolejne, i w końcu powstanie między nami długi i udany związek. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.
John Coffey – tak samo jak napój, tylko inaczej się pisze – został skazany na karę śmierci na krześle elektrycznym za gwałt i brutalne morderstwo dwóch siedmioletnich bliźniaczek. Trafia do oddziału więzienia zarządzanego przez Paula. Paul, który jest narratorem powieści, bardzo szybko przekonuje się o niewinności czarnoskórego olbrzyma. Pojawienie się Johna Coffey’a na „zielonej mili” zakładu w Cold Mountain bezpowrotnie zmienia życie nie tylko jego, ale wszystkich pracowników oraz więźniów, na których z utęsknieniem czeka Stara Iskrówa.
Od pierwszej do ostatniej strony miałam wrażenie, że coś jest nie tak, bo przecież - "czy to nie sam mistrz King napisał tę książkę?" Klimat powieści jest tak przytłaczający i ciężki, że dużą trudność sprawia skupienie się na właściwej akcji (której prawie nie ma) i wychwytywanie tego wszystkiego, co było najważniejsze. W całość utworu wkradło się wiele przegadanych stron o niczym i zdecydowanie zbyt wiele ciężkostrawnych opisów i dialogów.
Niebywale irytował mnie moralizatorski ton wypowiedzi Kinga, włożony w usta jego postaci i wtłaczający czytelnikowi do głowy odpowiedzi na odwieczne pytanie: "jak żyć?". Dydaktyzm wysuwa się na pierwszy plan, tak bardzo, że nie ma już miejsca na własne wnioski i przemyślenia. Gotowe, i co więcej schematyczne odpowiedzi na pytania, które winny pozostać retorycznymi, sprawiały że mój poziom irytacji wzrastał.
Cała historia została napisana w sposób, który miał wydusić z czytelnika wielkie emocje, wzruszenie bunt. Już na pierwszy rzut oka widać, że autor bardzo chciał, żeby powieść działała właśnie w ten sposób. Chciał tak bardzo, że nawet nie starał się tego ukryć pod maską subtelności czy niepokojących niedopowiedzeń, które rzeczywiście mogłyby zostawić czytelnika w stanie emocjonalnej rozsypki.
A już największym zarzutem, jaki mam w stosunku do "Zielonej mili" to papierowe postaci. Mam wrażenie, że King poszedł na łatwiznę, i w większości wybierał typowe, schematyczne rozwiązania. Czarno-białe postawy bohaterów, czarno-białe kodeksy ich postępowania były co najmniej naiwne. Rys psychologiczny bohaterów książki został spłycony do maksimum.
Mimo, że z mojej recenzji przebrzmiewa niechęć i rozczarowanie, to nie mogę powiedzieć, że godziny które spędziłam przy powieści były zmarnowany. Czas, w którym King osadził swój utwór, to jego najlepszy pomysł. Więcej; świetnie realizowany pomysł! Lata trzydzieste w USA, ich specyfika i różnorodność zostały nakreślone znakomicie i to właśnie tło historyczno-społeczne całej historii w "Zielonej mili" jest najlepsze.
Z innych plusów muszę wspomnieć o Panu Dzwoneczku Eduarda, który zdecydowanie wybija się na tle całej - bezbarwnej i papierowej - reszty. Warto przeczytać "Zielona milę" dla rozdziału, w którym opisana jest jego historia - właśnie tam znajdziemy to, czego próżno szukać w pozostałej części powieści - wzruszenie, mądrość i całą gamę emocji. Jeśli King potrafi tak pisać, to może nie wszystko stracone i przy odrobinie wolnego czasu ładnie się wystroję, by dać mu szansę na kolejnej randce.