W "Paniach z Cranford" Gaskell próbowała uchwycić urok wiktoriańskich chwil. Jednak zaprezentowane scenki, jak obrazki przesuwają sie nam przed oczami i trudno jest poczuć siłę oddziaływania subtelnej gry. Po to czytamy książki obrazujące życie dawnej epoki, żeby móc obcować z dawno zapomnianą rzeczywistością. Chcemy poczuć szelest długich sukien i wyobrażać sobie panie ciasno skrepowane gorsetami, chcemy zapomnieć się w świecie rządzonym przez sztywne konwenanse, chcemy pomyszkować w ciasnych uliczkach miasteczek oglądanych na rycinach. Po prostu chcemy zatracić się w czymś, co dawno nie istnieje, a fascynuje.
Treść jak najbardziej oddająca ducha epoki, jednakże dla mnie w tym wypadku problem stanowi nużąca narracja. Mimo iż prezentowane historyjki z życia pań są skompresowanym, to po przeczytaniu większość odniosłam głównie wrażenie monotonii, powtarzalności rytuałów. Wydawać by się mogło, że skoro będziemy mieć do czynienia z miasteczkiem opanowanym przez samotne, zubożałe arystokratki, to krew zawrze od ploteczek, knowań, manipulacji i tym podobnych działań, a tu przychodzi dzień po dniu, zdarzenie po zdarzeniu i tylko z czasem dostrzeżemy szarpniecie się z utartym kanonem obyczaju.
Książka wydawała mi się być ciekawa już z uwagi na treść, w której ukazane są kobiety, znajdujące się w sytuacji wymagającej wykazania się niemałą samodzielnością, a przy tym osadzone w ramy XIX-wiecznej obyczajowości. Oto czasy, gdy kobieta bez mężczyzny nie jest pełnop...