Są takie opowieści, które powoli, niczym mgła, ciężko i mozolnie otulają swoimi ramionami, zabierają nas w podróż do innego miejsca, do innego świata i do innego czasu.
Gdy dni powoli zaczyna pętać ciężar jesieni i ustępują one w końcu z głośnym westchnieniem sennym wieczorom, uwielbiam sięgać po tajemnicze, baśniowe historie, które wprawiają mój umysł w niezwykłą nostalgię. Wypełniają tę dziwną pustkę w moim sercu, która rwie się do magii.
Gdy byłam mała do snu tuliły mnie szeptane przez babcie opowieści o „Brzydkim Kaczątku”, „Kopciuszku”, „Czerwonym kapturku”, a także stare, zapisane na pożółkłych stronach baśnie, które mojej babci czytała jeszcze jej babcia.
Zasiane i pielęgnowane ziarenko musi w końcu wykiełkować. Moja babcia zasiała we mnie ziarenko miłości do baśni i sennych opowieści. Dbała o nie latami, a w którymś momencie, ja sama zaczęłam o nie dbać.
To właśnie stąd wzięła się moja wielka miłość do historii utkanych z magii i do starych opowieści spisanych na nowo.
„Czerwona baśń” trafiła w moje ręce przypadkowo. Niespodziewanie. Całkiem spontanicznie poprosiłam o jej pożyczenie przyjaciółkę. Ta niepozorna, krótka książeczka, leżała wśród wielu innych pozycji. Otoczona książkami, o których los chciał, bym zapomniała.
A jednak w końcu sięgnęłam po nią. Strona po stronie przemierzałam mroczny las, w którym czaił się Wilk, wśród drzew kulił Leszy, a na polanie, w starym domku na kurzych łapkach, w ciel...