Oto on. Robert Neville. Zamknięty we własnym mieszkaniu, jedyny ocalały, który został otoczony przez wampiry, które starannie pragną, by dołączył do ich marnego ,,klanu'', współżyjąc z nieumarłymi. Człowiek z własnym warsztatem, który słucha muzyki na adapterze, popija whisky ze szklanki, co ochoczo rozbija o ścianę po głębszej degustacji. Regularnie sprawdza generator, aby napędzać źródło energii, by mieć dostęp do światła czy ciepłej wody, pali zwłoki martwych wampirów oraz stara się dociec, dlaczego nastała plaga krwiożerczych manipulatorów. Nie do końca wiemy, dlaczego Robert przeżył, a pozostali zostali ,,zatruci'' przez wampiryzm. Autor nie kwapi się wyjaśniać, jak choroba zatoczyła koło - zwyczajnie skupia się na lęku bycia osamotnionym w świecie, gdzie wszystko przestało mieć znaczenie. Przedmieścia wyludnione, chaty puste, za dnia panuje cisza, a w nocy harcują pół-martwi ludzie, którzy zakłócają spokój naszemu Robertowi. Żeby nie słyszeć przeklętych głosów - postara się wyciszyć ściany, żeby nie oszaleć przez krzyki i walenie do drzwi.
Ma ustalony harmonogram, by za dnia załatwiać sprawy, jak sprawdzenie obluzowanych desek, wbijanie kołków w demony, próbując wszelkich eksperymentów, aby dowiedzieć się, czy jest szansa, żeby wyleczyć biedaków z ich przeklętej natury. Nie jest to, na szczęście, tradycyjne podejście do wampirów, jak w ,,Drakuli'' - krzyże na nich nie działają, nie są żadnymi dżentelmenami z lalusiowatym spojrzeniem. To horda dz...