Do tej pory nie miałem przyjemności (bądź nieprzyjemności) czytać żadnej książki pana Ciszewskiego, więc kiedy przypadkiem wpadła mi w łapy jego najnowsza powieść, nie wahałem się długo.
Niestety, tym razem moje zaufanie zostało mocno nadszarpnięte. Liczyłem (okładka dawała jakieś nadzieje) na niebanalną historię o napadach na banki. Wiecie: skomplikowane, precyzyjnie wykonane akcje, czasem jakiś pościg, strzelanina, obłąkańcze tempo - takie rzeczy. Owszem, jest coś takiego na początku, ale dalej... nie, nie chcę zdradzać wydarzeń. Powiem tylko, że zamiast akcji mamy dużo gadania i.. leżenia odłogiem. Gadania o czymś, lub gadania o niczym. I tak właściwie przez całą książkę.
Tematem częstych pogawędek obserwowanych postaci, jest głównie polityka. Burzliwy okres rodzącej się ponownie Polski, zawirowania na arenie międzynarodowej, walki o Lwów. Wiadomo - temat Ukrainy jest od dłuższego czasu na topie, więc pan Marcin dorzuca cichcem swoje zdanie na ten temat, wplatając to sprytnie w przedstawiany przez samych bohaterów polityczno - historyczny koloryt Europy wschodniej. Jak na książkę która miałaby porwać czytelnika, to bardzo mało.
Buńczuczne zdanie z okładki mógłby sobie autor darować, bo jest zwyczajnie nie na miejscu, jeśli się je zrówna z wyżej wspomnianą "akcją". To tak, jakby związany facet w betonowych butach odgrażał się swoim porywaczom.
Fabuła w gruncie rzeczy jest boleśnie przewidywalna, a wydarzenia z przeszłości miały chyba być zaskakujące dla...