Drugi tom trylogii Metro, której autorem jest Dmitry Glukovsky, wciągnął mnie w moskiewskie podziemia bardzo szybko. Stworzenie przez pisarza całego postapokaliptycznego świata wymagało ogromu pracy, by to powieściowe uniwersum było realistyczne.
W tej części na pierwszy plan wysuwa się staruszek, którego nazywają Homer, a łącznikiem z tomem poprzednim jest postać Huntera. Oprócz tej dwójki spotkamy jeszcze dziewczynę Saszę oraz muzyka Leonida. Nasi bohaterowie skupiają się na głównym celu, jakim jest zneutralizowanie zagrożenia - w jednej ze stacji pojawia się niebezpieczeństwo epidemii. Choroba jest straszna, nie wiadomo w jaki sposób atakuje i nie ma na nią lekarstwa. Hunter widzi tylko jedno rozwiązanie - unicestwienie ludzi żyjących na zainfekowanej stacji. Wraz z Homerem usiłują przedostać się do Tulskiej, by zniszczyć ognisko epidemii zanim wirus się rozprzestrzeni. Po drodze dołącza do nich Sasza, która traci ojca i udaje jej się uciec ze stacji, na której żyła do tej pory jak na zesłaniu. Ostatnim członkiem ekipy zostaje Leonid, młody muzyk, dość tajemniczy w swoim zachowaniu. Chociaż może określanie tej czwórki mianem ekipy jest trochę na wyrost. W pewnym momencie bowiem bohaterowie rozdzielają się i na własną rękę próbują rozwiązać problem epidemii. Co z tego wyniknie?
Akcja nie jest szczególnie dynamiczna. Przyspiesza w scenach walki z mutantami. Główny motyw drogi uzupełniają pomniejsze wątki, jednak najmniej przypadł ...