Gustaw, raz narrator, innym razem bohater, którego działania relacjonuje narrator ukryty, pracownik uniwersytetu, oddelegowany zostaje z racji znajomości języka do zaopiekowania się i oprowadzenia po mieście gościa, szwedzkiego humanisty.
Szwed i jego cicerone wędrują po mieście upijając się powoli albańskim koniakiem (czemu właśnie albańskim i czemu jest to w nieskończoność powtarzane, pozostaje zagadką). Wreszcie Gustaw postanawia zorganizować dla Szweda… hm… damskie towarzystwo.
Potencjalną partnerkę stara się znaleźć wśród swoich dawnych znajomych, z którymi kiedyś był w mniejszej lub większej zażyłości. Jest to okazją do retrospektywnych wycieczek w czasie i w marzenia.
Na szczęście książeczka Pilcha jest cieniutka, właściwie to broszurka (moje wydanie ma zaledwie 117 stron*). Poza naciąganą fabułą składa się z osobliwych konstrukcji stylistycznych i gramatycznych w takim oto na przykład stylu:
„Miała na sobie letnią, kwiecistą, półprzejrzystą spódnice i pachniała perfumami Evasion.
I to było dobre. I to mogło być rozstrzygające.
Albowiem ja, Gustaw, do wielu akcesoriów odczuwałem słabość: otaczałem czcią kostiumy kąpielowe, czarne podkoszulki, czółenka na płaskim obcasie, wzorzyste rajstopy, sukienki na ramiączkach, elastyczne golfy. Zawsze jednak - nawet gdybym był nieumiarkowanym epikiem o gargantuicznym temperamencie i biorący mnie od czasu do czasu w posiadanie nieumiarkowany popęd stylistyczny posiadł mnie bez reszty, podszept...