Nie wiem, czy to kwestia języka, bo czytałam po angielsku, ale nie byłam zachwycona książką. Mało akcji. Urok książki leży raczej w narracji dziecięcej, takim zdumieniu dziecka regułami kierującymi społecznością małego miasteczka Maycomb w Alabamie. Dodatkowo wymowę utworu - czyli rasizm i nieposzanowanie praw jednostki do równego traktowania, zagwarantowanej w konstytucji USA, a nieprzestrzeganej aż do lat 60-tych, podkreśla porównanie z ustawami norymberskimi w ówczesnych Niemczech.
Ta narracja dziecięca nie jest wynalazkiem Harper Lee. Raczej jest produktem europejskiej literatury oświeceniowej, ale jak to z dziećmi bywa, zawsze się sprawdza, tak w książkach, jak i chociażby w internecie. I pomaga podkreślić sens książki, jej wymowę.
Podsumowując, nie zamierzam się kłócić z książką, która urosła do rangi symbolu, książki, która przez lata zyskała rangę arcydzieła.
Wiele mnie nie zdziwiło, bo widocznie mam coś z mentalności dziecka, gdyż problemy postawione w powieści mnie również zdumiewają na tym świecie. Mamy tutaj coś o istocie sprawiedliwości, o uprzedzeniach i o tym, ile w małej społeczności znaczy tzw. opinia publiczna. Ale i o tym, jak wielką rolę w kształtowaniu poglądów odgrywa dom rodzinny. Że prawdy uczą nas rodzice. Autentyczności. O tym mówił Atticus, iż jeśli on jako ojciec nie będzie prawdziwym autorytetem dla swoich dzieci, to one nigdy w życiu nie będą miały żadnego autorytetu.
Jest to jeden z ciekawszych reprezentantów narracji dzieci...