“107 sekund” to książka, która początkowo wzbudza zaciekawienie, później usypia czujność Czytelnika i nieco go rozleniwia, przedstawiając codzienność i prawie cukierkowe życie bez większych zmartwień. W końcu wyrywa Odbiorcę z tego słodkiego stanu bez żadnego ostrzeżenia, stawia go nagiego i bezbronnego w obliczu koszmaru. Koszmaru, z którego żaden z bohaterów już nigdy się nie obudzi… Stopniowo spod lukrowej polewy, na dotychczas nieskazitelnym torcie, zaczynają prześwitywać skrywane latami, nieapetyczne sekrety i fermentujące tajemnice. Czytelniku, czy jesteś gotów odkroić sobie kawałek tego ciasta i zanurzyć się w tej gęstej, lepkiej historii?
Diana jest w trakcie trwającego już od kilku lat rozwodu. Dotychczasowy mąż niestety utrudnia ten proces, a dodatkowo gra na jej emocjach jako matki, rekompensując sobie rozstanie przez mściwe zagrywki. Przez małostkowość tego człowieka, kobieta znajduje się w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, a wraz z nią jej kilkuletnia córeczka. Poznajemy Dianę w chwili, kiedy rozpaczliwie poszukuje pracy, ponieważ nie ma środków, z których mogłaby zapłacić nawet te najbardziej podstawowe rachunki. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki los obu odmienia się diametralnie. Dzieje się tak za sprawą niezwykle tolerancyjnego i czułego mężczyzny, który staje na drodze bohaterki. Bierze samotną matkę i jej dziecko pod swoje skrzydła, roztacza nad nimi opiekę - zarówno tę emocjonalną, jak i materialną i zapewnia im spokój.
Jednak ta bajka nie trwa wiecznie. Dochodzi do tragedii. Zdarza się tytułowe “107 sekund”. Po nich życie tej rodziny już nigdy nie będzie takie samo. Co tam się wydarzyło i kto jest za to odpowiedzialny?
Czytając pierwsze rozdziały powieści, nie mogłam się opędzić od porównań do kanwy klasycznej bajki o biednej sierotce z nizin społecznych i ratującego ją pięknego, bogatego księcia. Ale jednocześnie miałam też przeczucie, że książę może się okazać nie takim dobrym, jak ten w bajce. Coś mi nie pasowało, coś zgrzytało. Dodatkowo matka księcia, królowa lodu, pojawiając się na scenie roztaczała wokół siebie aurę niepokoju. Nie powiem Ci, czy moje domysły były słuszne, oj, co to, to nie! Jeśli lubisz poczucie niepewności i nieuzasadnionej trwogi w trakcie czytania, to ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Powieść ma wolniejsze i szybsze momenty. Po raczej leniwej, choć mocno wykańczającej emocjonalnie części, w której mierzymy się razem z Dianą z jej bólem i poczuciem straty, nagle zostajemy wessani w akcję z prędkością odrzutowca. Okazuje się, że śmierć dziecka jest tutaj jedynie wierzchołkiem góry lodowej, a nawarstwionych pod powierzchnią wieloznaczności jest naprawdę zatrzęsienie. Rzadko rezygnuję z nocnego snu dla książek, a od tej naprawdę nie mogłam się oderwać, próbując okłamywać samą siebie po każdym skończonym rozdziale, że jeszcze tylko ten jeden następny i idę do spania. W ten sposób okazało się, że dotarłam do ostatniej strony na jakieś dwie godziny przed budzikiem. Powiem tylko jedno - niczego nie żałuję!
Jeszcze nie czytałam innych dzieł Pani Liliany Fabisińskiej, ale po tym mentalnym deserze, który z ogromną przyjemnością skonsumowałam, mam wielką ochotę na więcej. Książka napisana jest świetnym słownictwem, bohaterowie są bardzo realistyczni, a fabuła, tak jak wspominałam już wcześniej, wciąga niesłychanie. Pomimo smutku, który przez większość lektury mi towarzyszył, bo jednak wydarzenia ciągle krążą wokół śmierci dziecka, jestem szalenie zadowolona, że ta powieść trafiła w moje ręce.