Piotr Kościelny – to podobno nowa gwiazda wśród polskich autorów kryminałów. Ciekawość, która jak wiadomo zabija kota, zmusiła mnie do przekonania się dlaczego.
Ominęłam z premedytacją najbardziej chwalonego „Zwierza”, żeby podchodzić do autora bez uprzedzeń. Już na okładce tej książki przeczytałam bowiem, że narracja prowadzona jest z punktu widzenia psychopatycznego zabójcy. Nie cierpię kryminałów, w których morderca zabija dlatego, że ma chory umysł, i od początku wiadomo, kto to zrobił. Roztrząsanie po raz siedemdziesiąty ósmy dlaczego wariat zachowuje się jak wariat, to dla mnie zajęcie tak pasjonujące, jak dla Zulusów wykłady z technik odśnieżania. Sięgnęłam więc po najnowszą powieść Piotra Kościelnego.
Dopiero, gdy zaczęłam czytać Kościelnego, odkryłam na czym tak naprawdę opiera się fenomen Mroza. Najpłodniejszy pisze książki w taki sposób, że przez pierwszą połowę nagromadzają się tajemnice, akcja pędzi, nie mamy czasu żeby odetchnąć. Gdzieś w środku niektóre wątki zaczynają się sypać, wychodzą nielogiczności, ale wciąż je wybaczamy, bo chcemy wiedzieć, jak to się skończy. Kiedy w finale okazuje się, że nijak się to kończy, nic się nie trzyma kupy, a zakończenie jest tak niedorzeczne, że tylko wejść pod stół i kwiczeć, już jest po wszystkim, już skończyliśmy czytać. I od nowa Polska Ludowa.
U Kościelnego wszystkie absurdy widać jak na dłoni już w pierwszym rozdziale. To duża wygoda dla recenzenta. Nie musi ostrzegać przed spoilerami, nie musi nawet doczytać do końca, skoro na samym początku dostaje taką porcję bzdur i zakłamywania rzeczywistości, że samo omówienie pierwszych kilkudziesięciu stron wystarczy, żeby ludzie z gatunku „sapiens” wybili sobie z głowy czytanie tej książki.
Już samo zawiązanie akcji wspina się na wyżyny absurdu. Do młodego, zdolnego posła przychodzi tajemniczy facet. Grozi, że zabije córkę posła, jeśli ten nie zgodzi się za pół roku zostać premierem i już jako premier załatwić tajemniczemu kilka spraw. Tajemniczy chyba przecenia rolę premiera, ale na miejscu każdego, ambitnego posła zgodziłabym się na taką propozycję z pocałowaniem w rękę, bez żadnego szantażu. Ale czytam dalej.
CBA aresztuje znanego biznesmena i dwóch jego wspólników. Antyterroryści wpadają do domu milionera z przytupem i granatami, jakby był przynajmniej mafiosem z Kalabrii. Gość jest szefem firmy budowlanej, która wygrała przetarg wart osiemset milionów na budowę autostrady. Tu krótki wtręt edukacyjny: sprawdziłam, to możliwe. Kilometr autostrady kosztuje 30-50 milionów złotych, więc kontrakt musiałby być na kilkadziesiąt kilometrów, i zdaje się, Kulczyk mniej więcej tyle wybudował. No i ten fikcyjny „Kulczyk”, facet który obraca setkami milionów daje się aresztować jak dziecko. Zamiast przy pierwszej okazji zażądać kontaktu z adwokatem, sika w majtki (dosłownie! bo wielki biznesmen zaoszczędził na budowie łazienki przy sypialni na piętrze swojego domu i nie zdążył donieść na parter!!!), daje się zastraszyć i pobić.
Dla jasności: nie neguję samego faktu bezpodstawnego zatrzymania przez służby państwowe. Wszyscy przecież obserwowaliśmy aferę z aresztowaniem Romana Giertycha. Tylko że minutę po tej akcji o sprawie dowiedziała się cała Polska i gdyby Giertychowi spadł choć jeden włos z głowy (zupełnie abstrahując od tego, czy powody jego zatrzymania były słuszne czy nie), już w następnej minucie internety grzałyby się do czerwoności od komentarzy. A naszego biznesmena biją i gwałcą w areszcie, nie podają konkretnych zarzutów zatrzymania, a biedaczysko zamiast zrobić cokolwiek (czytaj natychmiast wezwać pięciu Giertychów na pomoc) chce się przyznać do wszystkiego, choćby tego nie zrobił, byle tylko go wypuścili. I ja mam uwierzyć, że to facet, który wygrywa przetarg na 800 milionów?
Scena w kancelarii adwokackiej być może mogłaby się rozegrać w Burkina Faso. Ten sam gość, który chce zmusić zdolnego posła, aby został premierem, angażuje do kontaktów z zatrzymanym biznesmenem renomowaną kancelarię adwokacką. Za usługi płaci milionem złotych w gotówce (!), którą przynosi w walizce. Autor chyba nigdy w życiu nie miał do czynienia z renomowaną kancelarią prawną albo nie zna słowa „renomowana” i chciał napisać szemrana. Nie wie, albo ukrywa przed czytelnikiem, że w Polsce gotówką oficjalnie można opłacać transakcje do 15 tys. złotych, a w międzynarodowych firmach istnieje procedura AML (anti money laundering), co oznacza, że zagraniczny wspólnik piorący pieniądze może za to zostać skazany nie tylko w Polsce, ale w swoim własnym kraju i w takich Stanach mógłby, na przykład, trafić na 150 lat do więzienia). Każdemu renomowanemu prawnikowi, do którego przyszedłby zupełnie nieznany człowiek z milionem w walizce, natychmiast włączyłby się guzik alarmowy. To na kilometr pachnie szambem i przekrętem. A „renomowani” prawnicy u Kościelskiego nie widzą w tym żadnego problemu. Zapewniam autora, że prawnicy, którzy całkiem legalnie zarabiają 1000 złotych na godzinę, nie są aż takimi idiotami. I nigdy by się nie zgodzili, żeby pod szyldem ich firmy ten obcy, zupełnie nieznany im człowiek udawał adwokata.
Do serii zarzutów dorzucam jeszcze styl, w jakim książka jest napisania. Gdyby reszta była bez skazy, mogłabym przymknąć na to oko, a tak – to kolejny gwóźdź do jesionki. Język jest toporny, nietknięty piórem redaktora, a dialogi drętwe i papierowe: „- Tatuś! – zawołała. - Cześć Ulu - powiedział Szczucki(…) - Mamusiu, zobacz, tatuś przyjechał!”. Człowiek powalony na ziemię przez ludzi w kominiarkach, którzy wtargnęli do jego domu rozwalając granatem drzwi, zamiast wpaść w panikę albo przynajmniej rzucić kilkoma kurwami, przygnieciony butem do podłogi spokojnie rozmyśla sobie tak: „To jest jakieś pogwałcenie moich praw (…) Będę musiał pozwać tych mężczyzn lub powiadomić media”. Inny bohater musi rozmawiać sam ze sobą, aby odkryć oczywiste prawdy: „- Facet mówił, że zostanę premierem – powiedział głośno do siebie. – To chyba duża zmiana”. No raczej. Sześćdziesięcioletniego mężczyznę autor nazywa starcem. Jak byłam w przedszkolu, to mamy koleżanek też wydawały mi się bardzo stare, ale z tego wyrosłam. Autor, jak widać, niekoniecznie.
Jeżeli lubicie opowieści w stylu fantasy z Burkiny Faso, które równie dobrze mogłyby rozgrywać się na Księżycu, czytajcie „Wybranego”. W innym wypadku możecie nabawić się niestrawności, czego absolutnie nie życzę.