Oto Mieczysława Żmijan, zwana Sławą. Sława lat temu parę opuściła Stare Deszczno, miasteczko, w którym się wychowywała, by wziąć się za bary z dorosłością i udowodnić - przede wszystkim sobie, ale swojej babci trochę też - że potrafi to zrobić. A teraz uświadamia sobie, że życie ją trochę (no dobrze - bardzo trochę) przerosło, dorosłość ją odrobineczkę zawiodła i okazuje się właśnie, że nie pozostawia jej wyboru - albo zamieszka pod najbliższym mostem albo wróci do rodzinnego miasteczka, do domu i do babci. To trochę źle, bo oznacza, że nie poradziła sobie, nie umie w dorosłość, że zawiodła. Ale i trochę dobrze, bo dom to, wiadomo, dom, to znane na wyrywki kąty, to przyjaciele z dzieciństwa, którzy znają człowieka jak nikt na świecie i babcia, no a jak babcia, to i ciepełko, i domowy rosołek, herbatka z miodkiem, jedyna w swoim rodzaju domowa atmosfera i magia.
A jak tych babć jest kilka - bo to i własna, i te przyszywane!!! No, wtedy wiadomo, rosołku, bigosiku, klusek śląskich, dawanych z dobrego serca rad, szorstkiej czułości... wszystkiego tego jest więcej.
I magii. Magii też jest więcej.
W samym środku lata w sielskim miasteczku, w którym nie ma niczego interesującego, oprócz kopca niewiadomego pochodzenia oraz zabytkowej stodoły, w której największy podziw budzi fakt, że ta w ogóle jeszcze stoi, niespodziewanie wyrasta mała draka nie z tego świata, a pytania mnożą się jedno za drugim. Dlaczego fińskie domki są fińskie? Dlaczego w Starym Deszcznie nie ma ani jednego dyskontu? Skąd wzięły się szczuropodobne włochate malutkie kiwi grasujące na ulicach miasteczka, drapieżne i zębate? I jedna wielka, tajemnicza istota, zjawiająca się wraz z zorzą polarną? Dlaczego wszystko tu się układa? Dlaczego gdzie indziej się nie układa? A przede wszystkim – jakie tajemnice skrywają przed światem na oko nieszkodliwe i znane swym wnuczętom od urodzenia babcie z fińskiej dzielnicy?
Sława i jej przyjaciele muszą jak najszybciej znaleźć na te pytania odpowiedzi, bo pewne sekrety mogą kogoś kosztować życie.
Znowu.
Czyli krótko mówiąc - jest maj, jest kolejna premiera powieści Marty Kisiel (robi się z tego przyjemna tradycja - maj równa się premiera, przyklaskuję jej i wspieram duchowo z całego serca!), tym razem pod malowniczym tytułem "Mała draka w fińskiej dzielnicy", którą to książkę przeczytałam za szybko, co jest zresztą również tradycją, moją osobistą. Zamawiam w przedsprzedaży, czytam za szybko dławiąc się słowami, a potem czytam drugi raz, wolniej, ciesząc się malowniczą polszczyzną i dźwięczną frazą, i próbując oswoić zmagania głównych bohaterów samych ze sobą, z ich najbliższymi i z wszechświatem, i poukładać je sobie w głowie.
Albowiem na jakimś poziomie, którego nie rozumiem, gdzieś tam bardzo głęboko, pisarstwo Marty Kisiel trafia mnie w samiutkie miękkie. Czyni mnie to prawdopodobnie doskonałą czytelniczką i nie najlepszą recenzentką.
Recenzja bowiem to, wiadomo. Zasady ma. I nawet jeśli jest to recenzja bardzo w moim stylu ("och, jak mi się podoba!" - i ściana tekstu. "Och, jak mi się nie podoba!" - i ściana tekstu), niekoniecznie zgodna z idealnymi zasadami idealnych, popularnych w sieci i chętnie czytanych recenzji (czyli NIE ściana tekstu. Ściana tekstu nie jest idealna i nigdy nie będzie popularna, idealne recenzje są krótkie i eleganckie w formie), powinna ona zawierać chociaż krótkie uzasadnienie, czemu tak bardzo się podoba/nie podoba.
I ja to (zazwyczaj) potrafię napisać, rzetelnie i sprawdzalnie. Co mi się podoba. Co mi się nie podoba. A nawet - dlaczego mi się podoba, i dlaczego nie podoba.
Ale dlaczego porusza jakąś dziwną strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia?
Nie, tego opisać nie potrafię.
Więc może napiszę tylko, że Ałtorka zapowiadała :Małą drakę" jako swoją najbardziej pokręconą książkę, po prostu personifikację (książkonifikację?) wewnętrznego pierdolca.
A ja dostałam, elegancko opakowaną w pozłotko pierdolca i ałtorskiej szajby (bo tak, one tam są, i pierdolec, i szajba, obecne, żeby nie było), trochę słodką, trochę gorzką, a trochę słoną od łez opowieść o mocy przyjaźni i sile najgłębszej troski o drugiego człowieka, i o tym, jak bezcenne jest wsparcie w każdych okolicznościach, nie tylko wtedy, gdy to łatwe, gdy świat się uśmiecha, a życie układa jak miękki dywan pod nogami, ale i wtedy, gdy wokół czarna noc i to wsparcie jest jedyną iskrą w bezbrzeżnej ciemności.
I o miłości tak wielkiej, że pozwala odejść ukochanej osobie.
I wszystko to, ci bohaterowie, których nie było w moim życiu jeszcze tydzień temu, a teraz już są, ta opowieść, ta szajba, pod którą kryją się fundamentalne pytania, wprawia coś w moim wnętrzu w drżenie. I ja doskonale rozumiem, że innych czytelników niewykluczone, że nie wprawia. Albo wprawia, tylko mniej, tylko bardziej, tylko co innego i inaczej. Że niektórzy się po prostu śmieją w trakcie lektury. A są pewnie i tacy, co się nudzą albo gubią w treści. I że ich nie przekonam, bo jak przekazać to rezonowanie, ten ton idealnie trąconej struny? Nie da się. To tylko moja struna, i brzmi tylko w moich uszach, grając zrozumiałą tylko dla mnie melodię.
Mogę tylko napisać - sprawdźcie sami.
Może i dla was zagra.