Z jednej strony można by było przypuszczać, że o II wojnie światowej napisano już wszystko. Z drugiej ten rozległy, okrutny konflikt pełen niewyobrażalnego bestialstwa a w dodatku ciągnący się latami, zdaje się być tematyczną studnią bez dna. Autorzy chętnie do niego sięgają. W zasadzie w tych realiach można obsadzić niemal każdy gatunek literacki (choć to pewnie ryzykowny zabieg, ze względu na mnóstwo uczuć, które kłębi się wokół tego tematu).
Maxa Czornyja kojarzy się bowiem głównie z kryminałami. A jednak jego powieści o II wojnie światowej kryminałami nie są. To pełnokrwiste książki dramatyczne, chwytające za serce bezwzględnymi opisami.
Do tej pory z prozą Czornyja miałam do czynienia równo rok temu przy okazji lektury „Córki nazisty”. Dobrze wspominam tę pozycję, zapadła mi w pamięć głównie ze względu na intrygujący plot twist pod koniec.
Tym razem sięgnęłam po „Bestię z Buchenwaldu”. Zbrodnie nazistowskie mimo swojego oczywistego i niezrozumiałego okrucieństwa odznaczają się bowiem przedziwnym magnetyzmem.
O Ilse Koch słyszałam już nie raz. Myślę, że była znana nie tylko mnie. Ambitna niemiecka dziewczyna, wciągnięta w odmęty partii, pieczętuje swoją pozycję wychodząc za nazistowskiego oficera. Razem z Karlem zostają oddelegowani do Buchenwaldu, gdzie Koch ma pełnić funkcję komendanta obozu.
Ilse nie jest jedną z tych kobiet, które udają, że niczego nie widzą. Karl nie jest jednym z tych mężczyzn, który aby chronić swą ukochaną, wymyśla bajeczki o obozie pracy, o przetrzymywanych tam kryminalistach itd. Oboje od początku mają świadomość do czego taki obóz ma prowadzić, czym są transporty i selekcja, po co gna się więźniów do kamieniołomu. I co więcej… angażują się w działalność grubo ponad oczekiwania partii.
Legendarne abażury z ludzkiej skóry są wszak pomysłem samej Ilse Koch. Sprezentowała je ona mężowi, wyszukując wśród więźniów co ciekawszych tatuaży. Na tym jednak jej wyobraźnia się nie zatrzymuje, a opisy jej zbrodni są sugestywne i mrożą krew w żyłach.
Naturalnie spotyka ją zasłużony koniec, ale trudno powiedzieć czy kiedykolwiek uda się komukolwiek zadośćuczynić za to co przeżył w obozach.
Powieść Maxa Czornyja pisana jest w pierwszej osobie, z perspektywy Ilse. Dzięki temu unikamy zarówno prób wybielenia i tłumaczenia, (dopiero przy aresztowaniu oczywiście sama Ilse zaczyna zrzucać winę na męża a także odgrywać chorobę psychiczną), ale także i potępienia. Obiektywne spojrzenie na postać Ilse Koch, oddanie jej głosu, moim zdaniem jest zabiegiem trafionym w dziesiątkę. Ocena postaci należy wszak do czytelnika, nawet jeśli z góry wiadomo jaka ta ocena będzie.
Książkę czyta się dobrze i szybko. Jest to jednak pewien zarzut. Dla mnie jest za krótka. Prawdopodobnie o Ilse Koch można by było napisać dużo grubszy tom, nie rezygnując przy tym z konwencji opowiadania historii w pierwszej osobie. Czytając ma się wrażenie wyliczania niemieszczących się w głowie zbrodni bohaterki, skakania od jednego okrutnego pomysłu do drugiego. Brak w tym płynności, poczucia upływu czasu.
Nie do końca ufam autorom ani nie przekonują mnie pisarze, którzy w ciągu roku potrafią napisać więcej niż dwie książki. Czy to presja wydawnictwa czy faktycznie jakiś rodzaj talentu, nie wiem. Wiem tylko, że pisanie to żmudna praca, przygotowywanie się do niego – jeszcze żmudniejsza. Max Czornyj zaczyna pretendować w ilości i tempie wypuszczanych książek do miana drugiego Remigiusza Mroza. Wydaje mi się, że gdyby poświęcić Ilse Koch więcej czasu, mogłaby z tego powstać, grubsza, pełniejsza powieść.
Niemniej pozycję polecam. Okrucieństwo nie powinno fascynować, a jednak w przypadku Ilse Koch chyba tak jest. Fascynuje z odrazą. Po przeczytaniu ciężko nie zadać sobie pytania: „Jak jej (jak im wszystkim) coś takiego tak długo mogło się udawać i uchodzić na sucho?”