Ann Cleeves jest uznaną brytyjską pisarką, autorką poczytnych kryminałów. Otrzymała Diamentowy Sztylet - najwyższe odznaczenie dla pisarzy literatury kryminalnej w Wielkiej Brytanii. Kiedy w Klubie Recenzenta serwisu nakanapie.pl pojawiła się jej najnowsza książka, pomyślałam, że w końcu mam szansę zapoznania się z osławioną serią szetlandzką. Spodziewałam się świetnego, wyspiarskiego kryminału.
Od pierwszych stron miałam jakieś dziwne déjà vu. Gdzieś już coś podobnego czytałam... Nie, nie - o żadnym plagiacie nie ma mowy. To jest zupełnie inna książka, choć faktycznie początek niebezpiecznie przypominał mi książkę Simona Becketta "zapisane w kościach".
Różnice są jednak dość duże - u Becketta były to Hybrydy Zewnętrzne, u Cleeves - Szetlandy (niby też wyspy szkockie, zdominowane przez sztormy i zjawiska atmosferyczne, słabo zaludnione).
U Becketta była opuszczona chata na wzgórzu, zniszczona przez pożar, w efekcie którego znaleziono w niej zwłoki.
U Cleeves - opuszczona chata, zniesiona przez lawinę błotną, w której następstwie znaleziono trupa.
Na tym jednak podobieństwa się kończą. (dodam tylko, że zarówno Beckett jak i Cleeves mają porównywalnie świetne pióro i umiejętność prowadzenia narracji).
Beckett jednak skupia się na patologii sądowej oraz biochemicznych aspektach sekcji zwłok.
Cleeves zaś na opowieści o ludziach, wyspach, a w tle opowieści toczy się żmudne dochodzenie w sprawie wspomnianego morderstwa.
Bo kobieta w chacie nie zginęła w wyniku błotnej lawiny. Ale nie wiadomo kim była.
Pierwsza połowa książki dłużyła mi się niemiłosiernie - dochodzenie było żmudne i męczące dla bohaterów, ale dla mnie, jako czytelnika, również. Zdaję sobie sprawę z plotkarstwa i powiązań wszystkich ze wszystkimi, w tak małych społecznościach. Jednakże tutaj było trochę za dużo, jak dla mnie, tzw. kronik towarzyskich. Zbyt dużo prywatnych problemów wszystkich bohaterów, włączając to Jimmy'ego Pereza (główny detektyw).
Doskonale zdaję sobie również sprawę z dzisiejszej, pisarskiej mody, która karze każdy kryminał opakowywać problemami psychicznymi, rodzinnymi i kwestiami zupełnie niezwiązanymi ze śledztwem. Do tej powieści - toczącej się, przypomnę, na wyspach, w niewielkiej społeczności - nawet to pasowało, aczkolwiek dla mnie było tego trochę "za dużo". A w pierwszej części "dużo za dużo".
Dochodzenie w sprawie śmierci "tajemniczej kobiety" rusza z kopyta tuż przed samym końcem (mniej więcej 300-tna strona). I od razu przechodzi w galop. Ostatnie kilkadziesiąt stron przynosi efekty i zaskakujące dowody, jak również zaskakujący finał. Tylko moje pytanie brzmi... czemu przez prawie 300 stron było nijako? I na dobitkę - przez pierwsze 300 stron czytelnik nie dostaje prawie żadnych danych do własnego dochodzenia - to mogłoby być wtedy naprawdę ciekawe. Czytelnik pobawiłby się w detektywa, żmudnie przechodził przez kolejne strony, wyciągając swoje własne wnioski. Niestety - kluczowe dowody pozostają ukryte do pewnego momentu, zarówno przed czytelnikiem, jak i detektywem.
Nawet nie ma tu zbyt dużo opisów wysp, sztormów, zwyczajów, które można by było potraktować jako promocję Szetlandów. To jest zima na Szetlandach - mroczna, szara, brudna i grząska.
Jest kilka możliwości.
Autorka chciała napisać opowieść o ulubionych Szetlandach, pokazać życie swoich znajomych i zaprzyjaźnionych ludzi, a trup miał być jedynie urozmaiceniem. W takim przypadku, uważam, że tego szetlandzkiego życia jest tu jednak za mało.
Druga wersja możliwość jest taka, że zamiarem autorki był kryminał, jednakże w trakcie pisania zwyczajnie zaprzyjaźniła się ze środowiskiem i trudno jej było wybrać winnego morderstwa, aby nikogo nie urazić. To są trudne dylematy pisarza, zwłaszcza w takim zamkniętym środowisku. Być może dlatego tak rozwlekała książkę, abyśmy pod koniec wszyscy ucieszyli się ze znalezienia winnego i rozwiązania tylu tajemnic tak bardzo, aby zupełnie zapomnieć, że to znajomy znajomego.
Trzecia możliwość - i niestety najbardziej prawdopodobna - jest taka, że cykl szetlandzki miał być z założenia krótszy (co sugeruje pierwotna nazwa cyklu: Kwartet szetlandzki. "Grząska ziemia" jest częścią siódmą, czyli, o ile dobrze rozumiem, powstało 3/4 więcej tomów niż w pierwotnym zamierzeniu. To musiało się odbić na powieści.
Tom ten ma prawie 500 stron - gdyby autorka zmieściła tą samą fabułę na połowie tych stron, nie zdążyłabym się znudzić.
No i bohaterowie... - z całym szacunkiem, ale są po prostu nijacy. Najbardziej barwną postacią jest trup. A najbardziej zaskakujący jest Sandy - młody policjant, początkowo ukazany jako "wiejski głupek", młodziutki prosty chłopak, który jednak zaskakuje nie tylko czytelnika. Możliwym jest, że nie zapamiętałabym Sandy'ego tak dokładnie, gdyby nie fakt, że pozostali bohaterowie są mdli i skupieni na własnych, życiowych problemach. Co mnie wybitnie mierzi we współczesnych powieściach kryminalnych.
Oceniam książkę na 5 gwiazdek i wydaje mi się, że jest to bardzo adekwatna ocena do treści i wrażenia, jakie książka na mnie zrobiła. Możliwym jest, że miłośnikom opowieści, klimatycznych fabuł oraz detektywów z kłopotami rodzinnymi, przypadnie do gustu znacznie bardziej niż mnie.
Za książkę dziękuję Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl