Robertowi Małeckiemu bardzo zależało na osiągnięciu efektu zagęszczenia. Na sprawieniu, że powieściowe wydarzenia będą tak „ściśnięte”, tak stłoczone właśnie, że czytelnik poczuje się tym wszystkim wręcz przytłoczony – ale w takim pozytywnym sensie, tak, że opowiadana historia bardzo mocno na niego podziała. Że w ten sposób zbliży go do bohaterów książki, do ich emocji i traum, do ich opisywanej sytuacji. I uczciwie trzeba przyznać, że jakoś tam mu się to udało. Odczuwamy tę ciasnotę, widzimy jedno zdarzenie tuż przy drugim. No, tylko, że… jeżeli wszystko, ale to dosłownie wszystko w trakcie pracy nad danym tekstem zostało postawione na osiągnięcie jednego tylko rezultatu, jeśli autor postawi wyłącznie na niego, no to trudno, by to całkiem nie zagrało.
Tak, z wyjątkiem owego stłoczenia, owszem, zrobionego w całkiem Cobenowskim stylu – bo w posłowiu pisarz podaje, że ta powieść miała być hołdem dla nowoangielskiego mistrza i zdaje się generalnie dość mocno zdołał ten fakt rozgłosić, zważywszy, że np. mistrz Chmielarz pisał u siebie na fb: „Krótko - doczekaliśmy się polskiego Harlana Cobena. Jeśli lubicie książki Amerykanina, lubicie ten styl, sięgajcie śmiało po Małeckiego. Będziecie zadowoleni. ” – nic się tutaj nie udało. Nie ma cobenowskiej ironii, luźnej konwencji, nie ma Cobenowskich obserwacji tyczących życia społecznego (a aż się o nie prosiło, zważywszy, że na kartach „Najsłabszego ogniwa” spotykamy reprezentantów naprawdę wielu grup zawodowych), nie ma – ha, to pewnie największy problem :) - przemyślanej intrygi, logiki w poczynaniach bohaterów, możliwości układania przez nas układanki z fragmentów wiedzy, którą mamy o przedstawionej na artach powieści intrygi, nie ma nic.
Co ciekawe miałem wrażenie, że z bardzo wielu potencjalnie ciekawych elementów Małecki zupełnie celowo rezygnował. Popatrzcie: spora część postaci w tym thrillerze to nastolatki, prawda? Tymczasem nie ma tu nawet próby wejrzenia w ich świat, pokazania nam ich problemów. Zero, ale takie zero, w którym nie było nawet planu, by stało się ono jakąkolwiek inną liczbą. Choć może to i lepiej zważywszy na pewną końcową scenę, w której zdaje się mamy pewną próbę zrobienia czegoś takiego (uczeń szkoły średniej szalejący z radości dlatego, że dostał super-wypasiony… rower? ale… serio?).
Osobnej wzmianki wymaga kwestia stylu. Wiecie, jak to bywa u Małeckiego: coraz to i coraz pojawiają się jakieś dziwaczne próby upoetycznienia powieściowego języka, dodania do tekstu jakiegoś tego typu zwolnienia tempa. Tu nie ma tego bardzo długo (tak pisarz rekonstruował sobie stylistykę Cobena?), a potem nagle pojawia się coś właśnie takiego w finale. Tama pękła? :) Uznał, że „teraz to już mogę sobie pozwolić”?
Z tym zakończeniem książki – patrzymy teraz od strony czysto technicznej – to w ogóle jest ciekawa sprawa. Przez całą naszą przygodę z powieścią mamy punkt widzenia jednej tylko postaci, jesteśmy bardzo blisko jej i tylko jej. A następnie w nieoficjalnym epilogu (bo nie został on formalnie wyodrębniony) Małecki odchodzi od tego, widzimy świat oczami kogo innego. Okej, poprawna zagrywka pisarska. Ale… czy nie wybrzmiałoby to o wiele silniej, gdyby przez tę lwią część tekstu zdecydować się na pierwszoosobową narrację, a potem przejść na trzecioosobową? To bardzo mocno sprzyja tego, jak czytelnik odbiera takie pisarskie sztuczki, tej właśnie zagrywki używa też przecież bardzo często… Harlan Coben.
Czyli nawet od takiej warsztatowej strony to dziełko nijak się nie broni? Według mnie w znaczniej części tak.