Mijając biblioteczną półkę od razu zwróciłam uwagę na „Złodziejkę książek”. Jest pięknie wydana i pośród innych pozycji wyróżniała się wielkością i grubością. Nie mogłam przejść obok niej obojętnie.
Kiedy zaczęłam ją czytać okazało się, że jest to kolejna w ostatnim czasie książka, która przyciągnęła moją uwagę od pierwszej strony. A nawet od pierwszego śródtytułu. Nie wiem, jak to możliwe, ale tak właśnie było.
Barwy. Muzyka. Niemcy. II wojna światowa. Dziewczynka. Rodzina. Żyd. Śmierć. Nadzieja. Przyjaźń. Miłość. Rozpacz. Książki. Słowa.
Wszystko to się ze sobą łączy. To wszystko, i o wiele więcej można znaleźć w „Złodziejce książek”. Nie jest to historia, o której się zapomina. Nie jest to też historia, której się można spodziewać po przeczytaniu powyższych słów. Wszystkie te rzeczy składają się na jej całość, ale nie jest to opowieść o czasach wojny, jakie się spotyka. W ogóle ciężko ją sklasyfikować, a przynajmniej ja nie potrafię.
Coś jednak mogę o niej powiedzieć. Jest oryginalna. Jest prawdziwa. Jest wyjątkowa, między innymi ze względu na podejście do tematu. Ta fikcja literacka jest zdecydowanie zbyt realna.
Książka pełna jest trafnych spostrzeżeń, przede wszystkim na temat wojny, życia i śmierci. A jeżeli już mówię o śmierci, to… ona (a właściwie on) jest tu narratorem. I według mnie świetnie się sprawdza w tej roli. Autor wykorzystał ten niekonwencjonalny pomysł w bardzo ciekawy sposób. Śmierć ma uczucia i wcale nie cieszy się z umierania ludzi.
W „Złodziejce książek” jest wojna, ale nie ma pola bitwy. Jest źródło konfliktu, ale nie ma centrum wydarzeń. A właściwie jest, chociaż nie można tego przeczytać.
Co ciekawe, autor zdradza część zakończenia już przed połową książki. Potem co jakiś czas pojawiają się aluzje do tego, co ma się wydarzyć. Jednak to wcale nie psuje opowieści, a wręcz jeszcze bardziej pobudza chęć poznania dalszych losów bohaterów. To niesamowite.
Nie napiszę nic więcej o tej historii. Uważam, że aby ją w odpowiedni sposób odebrać, dobrze jest znać jak najmniej szczegółów. Autor sam stopniuje napięcie i wyprzedza niektóre fakty, a gdybym napisała coś więcej, to mogłoby to zepsuć przyjemność czytania. Nie chcę tego, zważywszy na to, że sięgając po tę pozycję sama miałam niewielkie pojęcie o jej treści. Może gdybym miała, to bym po nią nie sięgnęła. Nie gustuję w powieściach o takiej tematyce i jej opisy mogłyby mnie zniechęcić, a ta książka jest naprawdę niezwykła i jedyna w swoim rodzaju.
Czytając „Złodziejkę książek” przeniosłam się do zupełnie innej rzeczywistości – strasznej i ponurej. Ale zagłębianie się w nią było pouczającym doświadczeniem. Ta opowieść podziałała na mnie bardziej niż niejedna książka czy film poruszający podobne zagadnienia, nie mówiąc o lekcjach historii (o których w moim przypadku nawet lepiej nie wspominać). Jest bardzo obrazowa, przez co w dużym stopniu oddziałuje na wyobraźnię. Czytelnik przywiązuje się do bohaterów – przeżywa wszystko razem z nimi i angażuje się, przede wszystkim emocjonalnie.
Historia opisana w książce trafiła do mnie i poruszyła w ogromnej skali. Chociaż opowiada o losach jednej dziewczynki i jej najbliższych, to w mojej głowie pojawiały się o wiele dalej sięgające obrazy – widoki na wszystkie okropności wojny. Zastanawiające jest to, że przecież wiele z tego, o czym teraz piszę i myślę, nie było napisane wprost, a nawet w ogóle nie było opisane.
Słowa w tej książce są bardzo ważne, ale najwięcej odnajduje się pomiędzy nimi. To, co pozostaje w ciszy, jakimś sposobem zawsze pozostawia po sobie największy ślad. Pod koniec opowieści autor wyjaśnia kilka spraw, ale nie do końca i nie wszystkie. Czytelnik sam musi dojrzeć niewidoczną na pierwszy rzut oka głębię.
To nie jest kolejna książka opowiadająca o II wojnie światowej. To nie jest książka, gdzie wszystko jest opisane wprost. To książka, którą należy postrzegać. Aby wyrobić sobie o „Złodziejce książek” opinię, trzeba koniecznie po nią sięgnąć. Ma „to coś”, co ciężko ująć w słowa. Do mnie przemówiła.