Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "lecz dania", znaleziono 167

Wszystko zaczęło się od Webera - który dopuścił się grzechu cudzego. Nie rozmyślnie - słowo "grzech" więc tutaj nie pasuje, winno być zastąpione innym - to, czego się dopuścił, leży po stronie rezultatu, a nie intencji. Weberowi - przypomnijmy - chodziło o poznawczą bezstronność socjologii, powstrzymywanie się od sądów wartościujących. To się udało - jeśli zważyć na pomnik socjologii jako nauki pozytywnej - tylko częściowo, daleko poniżej pokładanych nadziei i oczekiwań, za cenę, która innych wprawiła w przerażenie. Zakrzyknięte głosy sprzeciwu ucieleśniły się w antynaturalizmie, stanowisku, które odcina socjologię od modelu nauk przyrodniczych, każe szukać po stronie humanistyki. Ten kierunek - z czasem cyzelowany metodologicznie, upodabniany do poszukiwania systematycznego, poddanego rygorom - widać najdobitniej u Autora, który tych udoskonaleń nie potrzebuje - Zygmunta Baumana. Bauman obrazuje po swojemu, głosi własne prawdy. Prawda - więzień paradygmatu - jest w wypadku Baumana, co oczywiste, prawdą Baumanowskiego paradygmatu. Kunszt Baumanowskiego pióra - literacka rzutkość, finezja - wprawiają w kompleksy. tych zwłaszcza, którzy pisać nie potrafią. Ostatnich, niestety, w socjologii nie brakuje. Rozmowa z Profesorem Golką - który w środowisku poznańskiego socjologii, jest dla mnie jedną z postaci ważnych - utwierdziły mnie w przekonaniu, że tak pisać trzeba - humanistyczne, ze swadą, nawet za cenę potępienia. Ile w tym potępieniu szczerej ortodoksji - krzyżowania ze szczerych pobudek - ile zawiści i zadrości, nie wiem, boję się oceniać. Bo jest faktem, że wielu socjologów - zwłaszcza scjentystów - pisać nie potrafi - za dużo matematyki, za mało poprawnej stylistycznie wypowiedzi. Spór o Baumana dotyka mnie osobiście. Krytykować postać znaną, pomimo rezerwy i wstrzemięźliwości niektórych - taką, która w odróżnieniu od nich zrobiła światową karierę - trudniej, aniżeli mnie. Ponieważ zarzuca mi się zbyt potoczysty styl, zawiłą składnię, stylistyczne błedy i potknięcia - wszystko to, czym - już jako zaletami - chlubiło się międzywojnie. Pamiętam z lekcji polskiego, że okres międzywojenny to w historii ojczystej - i nie tylko - literatury to czas Parnasu, niebywałego rozkwitu - powstawania gwiazd, legend, klaryfikowania się kunsztu, zjawisk nieprzeciętności. Polszczyzna zaczęła - na nowo - błyszczeć, zaczęła być obrazowa, jaskrawa, literacka. Ówczesna składnia i sposób posługiwana się językiem jest dla mnie paradygmatyczny, tak pisać trzeba! Dla wielu - wśród nich pewnie takich, którzy tamtej lekcji polskiego nie pamiętają, albo zrealizować nie potrafią - tak pisać nie wolno. Pytam się - niestety, bez odpowiedzi - z jakiego powodu nie nawiązywać - pielęgnować, petryfikować, szczycić się - kunsztem? Miast tego - domniemam - należy się posługiwać krzywym, bylejakim językiem - czyżby dlatego, że standardy językowe niektórych były na tak niskim poziomie, że- odrobinę - wyższy jest dla nich niemożliwy? Pytam bez odpowiedzi, niezbyt ostrożnie - pytam autorytety, nie pytam miernot - niech w imieniu socjologii wypowiedzą się w tej sprawie - bo warto, bo trzeba - najznamienitsi. Niech zabiorą głos postaci, które cenię. Niechaj zaczną mówić "jakościowcy" - gdyby zechcieć od tej strony zanalizowac losy socjologii, z nich przeważnie rekrutowali się wielcy - zdanie statystyków mnie nie interesuje - trudno wierzyć słowom tych, którzy - choćby chcieli - pisać pewnie nie mogą, bo nie potrafią.
Heidegger podobnych problemów nie miał-niemieckie uczelnie jego czasu nie musiały dbać o zainteresowanie własną ofertą dydaktyczną, nie trwoniono na nich sił przemyśliwując lepszą witrynę internetową, lepsze zakodomowanie do warunków wolnego rynku, nie szafowano nowymi rozwiązaniami w zakresie marketingu-miast myśleć o nauce i filozofii, roztkliwiając się nad reklamową szatą uniwersytetu. To wszystko było Heideggerowi zbyteczne. Gdyby żył w moich czasach, ukułby najpewniej fenomenologię akademickiej buchalterii i strachem organizowanej dobroci. Szczęśliwie, nie żył.
Wielu homoseksualnych nastolatków doświadcza siebie jako prince. To rys zbieżny z moją typologią młodych gejów - prezentowaną w cyklu wykładów otwartych i wyłuszczoną w artykule. To jednocześnie pedalskość bogoojczyźniania - bo oparta o wygląd, a skoro DNA to sprawstwo nikogo innego, tylko bozi - prince chwalą boga - samymi sobą, niekoniecznie z udziałem świadomości, wszak wystarczy sama nazwa. Pedalskość bogoojczyźniana - afirmująca urodę własną, deprecjonująca powierzchowność innych - nastraja optymistycznie jeśli idzie o wskaźniki młodzieżowej religijności. Wiemy przecież, że z tą nie jest najlepiej - pomimo uspokajających głosów Kościoła. Ten ostatni powinien się na prince otworzyć, może zmienić doktrynę - princes to zbiorowość w pedalskim światku pokaźna i nęcąca oko. Samym princes doradzałbym natomiast - w imię kosenwekcji nazwy, które powinna się przekładać również na działanie - częstsze, niż u heteroseksualnych rówieśników nawiedzenia Jasnej Góry. Skoro ich urodę znaczy - jak twierdzą - nadzwyczajność, winni komuś za nią podziękować - biologia już dawno pokazała, że wizualność to sprawa umykająca zasadniczo podmiotowej kontroli.
Jakieś takie postromantyczne banialuki. Kiedy miłość stała się tańsza od marlboro, nikt już się dla niej nie tnie. Może za wyjątkiem licealistów. Ci jednak wolą się, dla poratowania samooceny i uciesze gawiedzi, powypinać na skype. O czym donoszą pewne socjologiczne badania. Jakaś taka - zatem - mocno przeidealizowana koncepcja osoby. Niczym przesocjalizowana - znowu 'prze' - koncepcja podmiotu u E. Goffmana. Oczywiście, złapią się na tę 'prze' i licealiści z niedoborem magnezu, i studenci pierwszych lat, co to Wawę i Krk traktują na podobieństwo platoników - niczym miejsce rozgrywania się miłosnej idylli; po 'mitomańsku' - jednak zwłaszcza wtedy retrospektywa okaże się fatalna. Dawni fani, po latach, będą się z niesmakiem otrzepywać od niegdysiejszej apoteozy. I po czasie pozostanie tylko niesmak. Próżny dar, daremny trud - tylko łapy od klaskania jeszcze bolą'
Zupełnie jakbyśmy poznali się tylko po to, żeby się ze sobą żegnać.
Ucieczka nigdy nie jest końcem, a zawsze tylko odwleczeniem.
Kto odpłaca pięknym za nadobne, sam później jest uboższy.
Pisanie jest jak całowanie, tyle że bez ust. Pisanie jest całowaniem głową.
Pytała się Pani o predyspozycje do pracy w służbie zagranicznej. Jedną z nich jest otwartość na ludzi, chęć nawiązywania kontaktów, poznawania nowych osób, nowych znajomości.
W trakcie pracy na placówce zagranicznej, przynajmniej w tych krajach, które poznałem, zaciera się, a nieraz wręcz znika granica między czasem pracy i czasem wolnym.
Wiele lat później Bujak wspominał: "Zaczęliśmy olimpiadę od zwiedzania Chamonix. Na jednej z wystaw sklepowych zobaczyliśmy przy nartach jakieś smarowidła. Nigdy dotąd o nich nie słyszeliśmy. Narty politurowaliśmy od spodu lub doraźnie nacieraliśmy świeczką. A tu nagle dowiadujemy się, że są jakieś specjalne smary do nart. Kupiliśmy pierwsze z brzegu. Zobaczyliśmy też po raz pierwszy, że do biegów narciarskich są specjalne buty, narty i wiązania...".
Tymczasem dla dziennikarzy w Polsce starty reprezentacji są jednak rozczarowaniem i dowodem na to, że Polska nie była gotowa na Chamonix i nie jest gotowa na Paryż. Większość nie odmawia sportowcom woli walki, nie zawsze to jednak wystarczy.
Pamiętaj, że ludziom nieszczęśliwym, żyjącym w przeczuciu słusznych moralnie wyborów, coś w końcu odp****ala. I wiesz, bardzo się tego obawiam, ale jeszcze bardziej obawiam się tego, że kiedyś jak bohater komiksu Marjane Satrapi "Kurczak ze śliwkami" Nasser Ali, uświadomiwszy sobie, że nie ma we mnie już żadnej radości życia, położę się do łóżka, postanawiając po prostu umrzeć.
Jeśli ktoś po­tra­fi uło­żyć się do snu ze świa­do­mo­ścią, że pa­nu­je nie­spra­wie­dli­wość, to gra­tu­lu­ję. Ja tak nie po­tra­fię.
Może czło­wiek jest w sta­nie opu­ścić sze­re­gi po­li­cji, ale po­li­cja nie wyj­dzie z czło­wie­ka nigdy.
Je­ste­śmy na tym świe­cie tylko raz i po­win­ni­śmy do­świad­czyć wszyst­kie­go, zanim bę­dzie za późno.
Sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca może być każda praca, jeśli tylko czło­wiek po­tra­fi czer­pać z niej ra­dość.
- Możesz wierzyć, w co tylko zechcesz, Mar.
- Chcę wierzyć w prawdę!
- Wiara i prawda nie mają ze sobą nic wspólnego.
Kamienie są zbyt ciężkie i uparte, aby dało się je ruszyć przy pomocy łez.
Cztery lata później na wyjazd do amerykańskiego Saint Louis stać tylko nielicznych Europejczyków. Co najmniej trzy czwarte spośród ponad sześciuset startujących sportowców to obywatele Stanów Zjednoczonych. Rywalizują więc ze sobą zawodnicy nie tyle z różnych państw, ile z amerykańskich klubów i uczelni.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami w Antwerpii nie ma Niemców i Austriaków.
Po raz pierwszy startują za to zawodnicy z niepodległej Finlandii, Estonii oraz Czechosłowacji.
Nie ma Rosjan, bo bolszewików nie interesuje burżuazyjne święto sportu.
Nie ma też Polaków, bo tego dnia bolszewików interesuje Warszawa.
W wielkim jasnym płótnie z kolorowymi naszywkami utrwalona jest pewna niedoskonałość pierwszych lat igrzysk. Koła jeszcze nie są wycięte z bezduszną cyfrową precyzją. Niebieskie wydaje się nieco większe od pozostałych. Zielona nieforemne, tak jakby czarne na siłę przeciągało je w swoją stronę.
."Jeśli chodzi o Niemcy i Austrię, możemy uznać te państwa za tymczasowo nieistniejące".
Wśród trzydziestu siedmiu krajów zaproszonych do udziału w igrzyskach nie ma też Węgier, Bułgarii i Imperium Osmańskiego. Po raz pierwszy jest za to niepodległa Polska.
Zryw narodowy to zawsze dobry pomysł. Władze sportowe ogłaszają zbiórkę. Wysyłają listy i odezwy do uczniów, dyrektorów szkół, wojska, władz lokalnych, klubów sportowych, do redakcji gazet i czasopism, do osób prywatnych w kraju i za granicą.
Igrzyska w Paryżu w 1900 roku trwają łącznie ponad sześć miesięcy, ale mało kto zwraca na nie uwagę, bo towarzyszą Wystawie Światowej. Wśród nowych konkurencji są krykiet, loty balonem i strzelanie do żywych gołębi. To organizacyjna katastrofa.
Igrzysk regionalnych nie zorganizowano, zbliżają się te w Paryżu, a pieniędzy na wysłanie zawodników jak nie było, tak nie ma. Są za to konflikty między Komitetem a związkami sportowymi i chaos organizacyjny.
Komitet Udziału Polski w Igrzyskach Olimpijskich powstaje wieczorem 12 października 1919 roku w Hotelu Francuskim w Krakowie.
Sta­rzec stał się tak skąpy, że prze­stał splu­wać na zie­mię z obawy, że za­chce mu się pić.
W ka­li­fa­cie wszyst­ko można spie­nię­żyć, nawet sy­now­skie od­da­nie.
Lu­dzie, któ­rzy nam słu­ży­li, stali się na­szy­mi ka­ta­mi.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl