Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "poza lata i oko i", znaleziono 21

Przez lata szantażujesz mnie bez mrugnięcia okiem, a teraz nagle oczekujesz, że uwierzę w twoje wyrzuty sumienia?
Już wiem, że chce powiedzieć coś złego. Widzę to głęboko w jego oczach - taki matowy brąz kamienia, co za długo leżał w gorącym słońcu. To te same oczy jak trzy lata temu, kiedy mówił, że muszę skończyć swoje edukacje.
Powstaję. Jestem bardzo spokojny. Niechaj mijają miesiące i lata, niczego więcej już mi nie odbiorą, niczego już odebrać nie mogą. Tak bardzo jestem sam, tak niewyczekujący niczego, iż mogę wyglądać bez trwogi. Życie, które uniosło mnie poprzez te lata, jest jeszcze w dłoniach moich i oczach. Czym je pokonał, nie wiem.
Lata praktyki w mówieniu kłamstw sprawiły, że doszła w tej materii do perfekcji i nie spotkała jeszcze nikogo, kto nie dałby się nabrać na niewinną minkę i szczere spojrzenie niebieskich oczu.
Całe nieszczęście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko się zmienia. Wiemy, że wszystko się zmienia, uczą nas od dzieciństwa, że wszystko się zmienia, po wielokroć widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko się zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie należy.
Lubię w ludziach to, że potrafią się zmieniać. Że ktoś, kto przez lata wygląda nijako, nagle przystojnieje, a w jego oczach pojawia się błysk. A kobiety, które nie zważając na swój podeszły wiek, umieją porzucić męża, imponują mi.
Myślę o globusie, na którym trasy wszystkich tych kobiet rysują się strzępkami świateł, najpierw powoli, potem coraz szybciej - na potężnej kuli światła przybywa, na chwilę mętnieje, by zaraz rozbłysnąć i rozpocząć błyskawiczne migotanie, oko jest w stanie odróżnić tylko biel, kiedy pędzą dni i tygodnie, lata, stulecia, ludzie życia... (s.538)
- Ta szkoła odsłania to, jaki człowiek jest naprawdę. Tu nie ma miejsca na bzdury i uprzejmości, bo każdemu opadaja klapki z oczu.- Powtarzam słowa, które usłyszałam od niego tego lata. - Czy taki właśnie jesteś naprawdę? Tak bardzo zakochany w zasadach, że nawet nie wiesz, kiedy je nagiąć lub złamać dla kogoś, na kim ci zależy? Jesteś kimś tak skupionym na mojej potencjalnej porażce, że nawet nie zauważasz, do czego jestem zdolna?
Myślę, że zło to taki ptak - stwierdza Jerome. - Duży, uszargany, lodowato szary. Lata tu i tam, wszędzie, gdzie mu się podoba. Wleciał do głowy faceta, który powystrzelał tych wszystkich ludzi w Las Vegas. Wstąpił w Erica Harrisa i Dylana Klebolda. Hitlera. Pol Pota. Włazi im do głów, a kiedy odwalą mokrą robotę, odlatuje. Chciałbym to ptaszysko schwytać. - Zaciska dłonie, patrzy na nią, i tak, w oczach ma łzy. - Złapać skurwiela i ukręcić mu łeb.
Zawsze od cyfr wolała słowa. Są o wiele bardziej poetyckie. O wiele piękniejsze.
O wiele szlachetniejsze, bogatsze i elegantsze. O wiele bardziej wzruszające.
Nie wyznaje się miłości za pomocą cyfr.
Nie wzywa się na ratunek za pomocą liczb.
Tylko za pomocą słów. Albo gestów. Oczu i mowy.
Marzy się za pośrednictwem słów. Cyfry służą do liczenia.
Czasu, godzin, minut. Które biegną zbyt szybko lub zbyt wolno.Liczy się (...) lata, które dzielą nas od śmierci. Pieniądze, których nie można wydać. Lub bliskich, których nie ma już wśród nas.
Otworzył oczy. Snape patrzył na niego z przerażeniem.
- Chroniłeś go, utrzymywałeś tak długo przy życiu tylko po to, by umarł we właściwym momencie?
-To cię tak szokuje, Severusie? A ilu ludzi umarło na twoich oczach?
- Ostatnio tylko ci,których nie byłem w stanie ocalić- odparł Snape,wstając.
- Wykorzystałeś mnie.
- To znaczy?
- Szpiegowałem dla ciebie,kłamałem dla ciebie, narażałem dla ciebie życie,a wszystko to robiłem , by zapewnić bezpieczeństwo synowi Lily. A teraz mówisz mi, że hodowałes go jak prosiaka na rzeź...
- To bardzo wzruszające, Severusie- powiedział z powagą Dumbldore.- A więc w końcu dojrzałeś do tego, by przejmować się losem tego chłopca?
- Jego losem?-wykrzyknął Snape.- Expecto patronum!
Z końca jego różdżki wystrzeliła srebrna łanai. Wylądowała na podłodze, przebiegła przez pokój i wyskoczyła przez okno. Dumbldore patrzył, aż jej srebrna poświata znikła w ciemności, a potem odwrócił się do Snape'a. Oczy miał pełne łez.
-Przez te wszystkie lata?...
-Zawsze.
- Twój topór — wybełkotał mężczyzna.
- Topór? Jaki topór? Mój topór? — Cuddy spuścił wzrok. — Coś podobnego! W ogóle nie zauważyłem, że go trzymam. Mój topór. Nie do wiary…
Mężczyzna starał się ustać na palcach. Łzy spływały mu z oczu.
- To nie jest zwykły topór — tłumaczył Cuddy. — Ciekawe jest w nim to, że to topór do rzutów. Trzy lata z rzędu zdobywałem mistrzostwo na Miedziance. W ciągu sekundy potrafiłem go wyciągnąć i rozszczepić gałązkę. Na piętnaście sążni. Bez patrzenia. I nie czułem się wtedy najlepiej. Atak mdłości.
- (...) Twój ojciec zapłaci.
- Nie zapłacił, gdy porwano mu syna. Mojego brata przysyłano mu w kawałkach, a on cierpliwie składał te kawałki w chłodni jak puzzle, aby móc go w końcu pogrzebać. Potem zaczął szukać porywaczy po całym świecie, gdzie rozpierzchli się jak robactwo. Nasi ludzie dopadli każdego z nich. Każdego żywcem ćwiartowali. Odcinali im nogi, ręce, nosy, wyłupili oczy. Wysyłali ojcu zdjęcia, a on na ich podstawie tworzył grafiki, które wieszał w domu. Mój ojciec poświęcił na to trzy lata, ale dokonał egzekucji każdego zamieszanego w porwanie.
Następnego wieczora [Debussy] zjadł kolację w bistro na rogu i poszedł odwiedzić swego przyjaciela Erika Satie w "L'Auberge du Clou". Lubił towarzystwo tego dowcipnego i melancholijnego cygana, jeszcze biedniejszego niż on sam, który sypiał na podłodze, bo nie stać go było na kupienie łóżka . Klaudiusz zastał Erika pogrążonego w czarnej rozpaczy . - Bigui* mnie rzuciła - oznajmił grobowym głosem z oczami pełnymi łez. - Wróciła do swego kochanka. Zdjął pince-nez, aby otrzeć łzę. - Powieszę się, jak tylko skończę pisać mój balet. - Ile ci potrzeba na to czasu? - Nie wiem. Jakieś dwa, trzy lata. * Przedmiot uczuć Satiego, Bigui, naprawdę nazywała się Suzanne Valadon. Była jedną z najbarwniejszych postaci Montmartre'u. Uważała się za artystkę - malarkę i była matką Maurice Utrilla.
Jutro nie przyjdę – powiedziała leżąc na jego ramieniu, jej ręka gładziła jego pierś, miejsce które przed chwilą całowała. - Czemu? - Spotkanie rodzinne u mojego brata, coś w rodzaju pożegnania wszystkich naraz. Przeciągnie się pewnie długo. – Kaja pierwsza wyłamała się z tej niepisanej umowy milczenia o wyjeździe. - Trudno, będę czekał na ciebie pojutrze. Zostaną nam tylko dwa dni. - Wiem, mój Boże, przecież wiem. Dominik podniósł się z tapczanu. - Zrobię ci kogiel-mogiel, chcesz? I kawę? - Tak, uwielbiam kogiel-mogiel. Wyszedł do kuchni, po chwili usłyszała odgłosy jego krzątaniny. - Pomóc ci? – zawołała Kaja. - Nie, maluszku. Ty zostań tam gdzie jesteś, masz za sobą i przed sobą ciężkie dni. Ja się zajmę wszystkim, a ty odpoczywaj przy mnie. Mój Boże, odpoczywaj przy mnie Wrócił do pokoju, ubijając żółtka w kubeczku, przysiadł na brzegu tapczanu. - Gdybyś mi dała na to czas i pozwoliła, rozpieszczałbym cię, tak, jak tego nie robił nikt inny. Nie mogę ci wybaczyć, że nie zadzwoniłaś do mnie zaraz po swoim rozwodzie. Pięć lat, pomyśl, jakie mogłyby być cudowne te pięć lata. W kuchni zagwizdał czajnik. Dominik poszedł zaparzyć kawę. Kaja położyła się na brzuchu. Była naga, ale mimo otwartego okna nie czuła chłodu. Wieczór był ciepły. - Powiedz jedno słowo, a zostanę – prosiła go w myślach – powiedz tylko, że chcesz żebym została, a będę tu, nie wyjadę nigdzie. I nigdy nie będę tego żałować. Powiedz tylko - zostań! Dominik wrócił z kawą i ukręconym żółtkiem. Nachylił się nad nią i pocałował krągły wzgórek pośladka. Kaja odwróciła się i spojrzała mu uważnie w oczy. - No, teraz - pomyślała- powiedz teraz. Ale Dominik popatrzył na nią bez słowa. W jego oczach nie było zwykłych kpiących błysków. Była w nich czułość i żal. Kaja wzięła jego rękę i przytuliła sobie do policzka. Trzymała ją tak długą chwilę. Na dłoń mężczyzny spadła jedna gorąca łza
Przede wszystkim - uważać, aby nigdy nie zarazić się smutkiem. To najgorsza przypadłość - wystarczy raz wpuścić go w krwiobieg i już nigdy, nigdy nie będzie można się wyleczyć z tej choroby ciągłego zmęczenia i tęsknoty. Przed smutkiem trzeba się bronić siłą, przemocą wobec własnej duszy wmuszać w nią sztuczny entuzjazm, dynamikę - cokolwiek, byle nie dopuścić wewnątrz tej małej, szarej larwy, która czasem wyrasta w najczarniejsze skrzydła motyla, łaskoczącego serce i trzewia dotykiem melancholii. Nie można dopuścić, by choćby raz zakazić się tą chorobą - z czasem ów motyl wrasta w ciało, rozrasta się wewnątrz, aż pewnego dnia, budząc się rano, wstajemy i widzimy kogoś innego - szarą maskę zimowego zmierzchu, gdy łagodna pustka opadających płatków odmierza upływ sekund w długie, pozbawione wyrazu lata. Sekund, podczas których oczy zasnuwają się kurzem i pajęczyną, a mięśnie rdzewieją, zamykając nas w rzeźbach udręczonych ciał. Nie można dać się zmóc smutkowi, jeśli nadal chcemy pozostać w bezpiecznym świecie znanych obszarów, w których wszystko ma swoje miejsce, a ścieżki są jasne i proste. Nie wolno dać się opanować tej chorobie, która atakuje nasz wzrok, przepoczwarzając łagodne obrazy słonecznych dni w bezładne ciągi labiryntów o szarych, zimnych ścianach tak wysokich, że niknie wszelki horyzont nieba i widzi się jedynie nieskończoną przestrzeń szarości i czerni, rozciągającą się gdzieś wysoko. Nie wolno dać się zmęczyć tej chorobie, jeśli nie chce się zostać mieszkańcem królestwa opuszczonych, starych przedmiotów, które z nachalnością godną starca raz za razem opowiadają te same historie, zacierające się z każdym rokiem, z każdym słowem do postaci widmowych, mglistych strzępów zdarzeń bez właściwości.
Wrócił do Wrocławia i następnego dnia skoczył z dachu wieżowca na Nowym Dworze. Wybrał piętnastopiętrowiec. Samobójstwo popełnił w niedzielę na oczach wielu świadków wracających z południowej mszy w pobliskim kościele.
Nie musiał sprawdzać daty śmierci, by ją sobie przypomnieć, ale spojrzenie na pożółkłą kartkę było czę­ścią rytuału, częścią zemsty. Namalował krwistą czerwienią miesiąc i dzień, zakreślił kółkiem i zamknął oczy. Smażcie się w piekle, sukinsyny.
Wypuszczam powietrze z płuc i przewracam się na plecy. Leżę na brudnym dachu , zamkniętymi oczyma, a deszcz wypłukuje resztki myśli z mojej głowy. Słyszę tylko jednostajny szum zagłuszający świat i dobiegające z wewnątrz bicie serca, które zwalnia z każdym uderzeniem. Było tak blisko.
Hm. I dlatego potrzebujesz mojego samochodu. – Tak. Pożyczysz mi go? – Czy pożyczę swój samochód facetowi, który odbił mi dziewczynę, a teraz chce pojechać na przejażdżkę na południe, żeby znaleźć dla niej jakieś specjalne kwiaty, które koniecznie, ale to koniecznie musi jej dać? Zwariowałeś? – Matt, który wpatrywał się w niebo nad dachami drewnianych domów po drugiej stronie ulicy, odwrócił się i wreszcie spojrzał na Stefano. Jego błękitne oczy, zwykle pogodne i szczere, teraz pełne były niedowierzania. – Nie, nie zwariowałem – powiedział cicho i zawrócił, chcąc odejść. – Ja też nie – odparł Matt. – A musiałbym być wariatem, żeby ci dać samochód. Nie, do diabła. Jadę z tobą. Kiedy Stefano znów na niego spojrzał, Matt patrzył na samochód, a nie na niego, wysuwając dolną wargę z miną nieufnego zdecydowania. – No bo wiesz. – dodał, pocierając obłażący plastik dachu – mógłbyś mi porysować lakier.
Aleksander Wadimowicz Krugłow spojrzał na zegarek Wostok Amfibia, który otrzymał za pięć lat służby w Afganistanie wraz z Gwiazdą Weteranów Wojny Afgańskiej. Prawie wpół do pierwszej w nocy. Choć niebo było zachmurzone, a jedyne słabe światło biło od łuny Trójmiasta, godzinę dostrzegł bez problemu dzięki nafosforyzowanym wskazówkom. Lubił ten zegarek. Przeżył niejedno, niejedną bójkę i upadek, a także dziesięciominutowe gotowanie we wrzątku, co było pokłosiem pijackiego zakładu Saszy z kilkoma znajomymi o to, że jego Amfibia jest „nie do zajebania”. Zegarek wygrał dla właściciela równowartość stu dolarów. (…) Trudno było takiego zegarka nie lubić.
Weteran siedział na dachu czteropiętrowego bloku w Chylonii, oparty o krępy komin, palił papierosa, pieczołowicie osłaniając ognik zwiniętą dłonią. Filował na niewielki obiekt magazynowy (…) w odległości około trzystu metrów i słuchał na swoim walkmanie „Jeziora Łabędziego” Piotra Iljicza Czajkowskiego. Konkretnie aktu pierwszego, części drugiej, Tempo di valse (…). Konkurować z nim w jego prywatnym rankingu mógł tylko „Walc Kwiatów” z „Dziadka do orzechów”. Nienawidził, gdy przerywano mu słuchanie jego ukochanej muzyki.
(…)
Kątem półprzymkniętego oka dostrzegł, że na teren posesji wjeżdża na światłach postojowych ciemne BMW i również ciemne, mniejsze Audi (…). Błyskawicznie ujął noktowizyjną lornetkę i przyłożył ją do oczu, bezgłośnie zgrzytnąwszy zębami. Job waszu mat', ja was, skurwysyny, pozabijam – pomyślał. (…) Położył się na brzuchu.
(…)
Audi pozostawiło pasażerów własnemu losowi, po czym odjechało, włączając na ulicy światła mijania (…) . Sasza zauważył jeszcze, że ten trzeci też został, najwyraźniej z jakimś dodatkowym zadaniem. O żesz ty kurwo bita, co ty knujesz?… W planie pojawił się właśnie pierwszy nieprzewidziany element, na które go uczulano. No dobra, zajmiemy się i tobą, tylko zobaczę, gdzie się zadekujesz. Odruchowo położył dłoń na lufie swojego barretta M82. W słuchawkach zabrzmiało Allegro moderato.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl