Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "prace taki", znaleziono 87

Patrioci przy rajzbrecie Z Bogdanem Wyporkiem, architekt, urbanista, współautor wielu planów Warszawy rozmawia Krzysztof Pilawski Jak zapamiętał pan odbudowę? – Po wojnie w Warszawie były dwie instytucje, które wszyscy znali: Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i Biuro Odbudowy Stolicy. Ciężarówki wywożące gruz miały napis SPB. Nazwę BOS utrwalały tysiące tablic ostrzegawczych: „Biuro Odbudowy Stolicy, obiekt zabytkowy, naruszenie istniejącego stanu będzie karane”. Mnie, młodego chłopaka, te tablice nieraz śmieszyły. Nie rozumiałem, jaką wartość może mieć kupa gruzu, jakieś szczątki. Ale w ruinach leżały fragmenty gzymsów, kolumn, które ułatwiały odbudowę zabytku. Wkrótce przestałem się śmiać, kilofem i łopatą usuwałem gruz, chodziłem na budowę Trasy W-Z, by popatrzeć, jak miasto wraca do życia. A to przecież nie było wcale przesądzone. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu zastanawiano się, czy w ogóle odbudowywać Warszawę. Skala zniszczeń materialnych i strat ludzkich przytłaczała, brakowało pieniędzy, materiałów, narzędzi, urządzeń, maszyn, fachowców. Dwustumetrowy tunel Trasy W-Z kopano metodą odkrywkową… – Bo nie było czym go wydrążyć. To niesłychanie śmiała inwestycja, w której pogodzono interesy modernistów i zabytkowiczów. Poświęcono kilka zabytkowych kamienic, ale efekt zachwycił wszystkich. Przed wojną połowa ruchu z Pragi szła przez most Kierbedzia (na jego filarach oparto potem most Śląsko-Dąbrowski – przyp. red.) i wiadukt Pancera (łączył most Kierbedzia z placem Zamkowym – przyp. red.), a dalej bezpośrednio na Krakowskie Przedmieście lub Podwale. Budowa tunelu udrożniła komunikację z Pragi do innych dzielnic: na Wolę oraz – dzięki przedłużeniu Marszałkowskiej – do Śródmieścia i na Żoliborz. W wyniku likwidacji wiaduktu Pancera pojawiło się jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych w Warszawie: panorama Wisły, pałac Pod Blachą, którego wcześniej nie było widać, wyeksponowana bryła Zamku Królewskiego i wysoko posadowionego kościoła św. Anny. Pamiętam, że przed wojną to miejsce wyglądało dużo gorzej. „Królu Zygmuncie, powiedz nam, czyś / Widział Warszawę tak piękną jak dziś?”… – Nie odbieram słów piosenki jak ironii. Odbudowa Starego Miasta była majstersztykiem. Wielka w tym zasługa profesorów Jana Zachwatowicza i Piotra Biegańskiego. Stare Miasto zrekonstruowano w kształcie nie przedwojennym, lecz historycznym. Np. katedra św. Jana miała fasadę w stylu gotyku angielskiego, nadaną w XIX w. Przywrócono jej znacznie wcześniejszą formę, pasującą do otoczenia. Odsłonięto i odbudowano duże fragmenty murów obronnych otaczających Starówkę, rozebrano resztki przyklejonych do nich kamienic. Na ich miejscu urządzono pas zieleni, którego przed wojną nie było. Podobnie jak nie było Barbakanu łączącego Stare i Nowe Miasto. Ten nawiązujący do dawnej budowli obiekt jest powojennym dziełem prof. Zachwatowicza. Takie działanie było sprzeczne z uchwaloną w 1931 r. Kartą ateńską: stare musiało być stare i dokładnie takie samo jak dawniej. – Decyzja o odbudowie zabytkowej części Warszawy szła absolutnie wbrew ówczesnemu modelowi europejskiej sztuki konserwatorskiej. Gdyby działać zgodnie z nim, należałoby rozebrać ruiny albo pozostawić je w nienaruszonym stanie – taki pomysł zresztą się pojawił jako propozycja swego rodzaju pomnika zbrodni dokonanych przez hitlerowców. Moim zdaniem wybrano model najlepszy z możliwych. Odtworzono wiernie najcenniejsze zabytki, opierając się na zachowanej dokumentacji, zdjęciach, a nawet obrazach Canaletta. Gdy brakowało dokumentacji, projektowano obiekty, dbając, by charakterem, bryłą, detalami architektonicznymi dopasowały się do historycznego układu. W ten sposób powstał spójny, harmonijny układ urbanistyczno-architektoniczny: Nowe Miasto, Stare Miasto, plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. W Europie znajdziemy setki starówek wspanialszych niż warszawska. – Nie tylko w Europie, także w naszym kraju, np. w Krakowie i we Wrocławiu. Skoro tak, to dlaczego wysiłek skupiono na pałacowych kolumnach i gzymsach, a nie na wydobyciu ludzi z piwnic, lepianek i ze strychów? – Odbudowa zabytkowej części odbywała się bez wątpienia kosztem budownictwa mieszkaniowego. Ale po spaleniu miasta, wymordowaniu 700 tys. mieszkańców, ograbieniu i zniszczeniu gromadzonego przez pokolenia dobytku pozostałych przy życiu Warszawa musiała nawiązać kontakt z historią. Z miastem, którym była przed zniszczeniem. Jej tożsamość kryła się w najstarszej, położonej na Skarpie Warszawskiej części, która za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego i Królestwa Kongresowego (do powstania listopadowego) uzyskała najpiękniejszy kształt. Dlatego warszawiacy nie mieli wątpliwości, że Stare Miasto, Trakt Królewski i Łazienki muszą zostać odbudowane. Czym byłaby Warszawa bez tych zabytków? Dlaczego warto pamiętać o odbudowie Warszawy? – To był piękny patriotyczny zryw – tyle że znaczony nie krwawą walką, lecz ciężką i twórczą pracą. Odbudowa to przykład, jak wspaniałych rzeczy mogą dokonać ludzie o krańcowo różnych życiorysach – jak komunista Józef Sigalin i adiutant Bora-Komorowskiego Stanisław Jankowski – jeśli połączy ich wspólny cel. To także niezwykły przykład ciągłości historycznej – od czasów dawnych, poprzez przedwojenne plany i wizje, ich okupacyjną kontynuację, wreszcie powojenną realizację. Wielu architektów i urbanistów, którzy odbudowywali Warszawę, pracowało przed wojną u Starzyńskiego albo na Politechnice Warszawskiej. Nie doszło do gwałtownego zerwania ciągłości, charakterystycznego dla okresu przemiany ustrojowej. Nie objawili się młodzi gniewni, którzy z definicji wiedzą lepiej, negują dorobek poprzedników, wyrzucają ich pracę do kosza.
"Potrzebny jest dziś ponowny wysiłek wychowania dla dobroczynnosci, a jest to praca niełatwa w czasach jakich żyjemy" autorka
Ważne jest zwrócenie uwagi na to, jak wyglądają realne zmagania na poziomie zakładu pracy i w jaki sposób przekłada się to na życie polityczne.
Pamiętaj! W tym pokoju liczy się tylko fachowość. Ani partia, ani marksizm - leninizm, ani tym bardziej sojusz robotniczo-chłopski nie pomogą nam w pracy, jaką mamy do wykonania.
Wciąż powtarzałaś, że obraz to jest tylko efekt uboczny niezwykłego procesu, jakim jest jego tworzenie. Że nieważne jest, czy dzieło się komuś podoba czy nie, bo najważniejsze jest to, ile radości sprawia praca nad jego powstawaniem.
... nie ma ludzi nietykalnych. Każdego można załatwić, problem w tym, jakiego sposobu trzeba użyć, ile trzeba w to włożyć pracy i pomyślunku, a przede wszystkim, co począć ze sobą później, jak już się tego ważnego gościa... tknie.
Nauka to jak praca w ogrodzie, w którym rośliny nie rosną łatwo. Każdy kwiat, który wyhodujesz, będzie małym sukcesem i będzie dla ciebie wart dwa razy więcej niż trud, jaki ci sprawił.
Księgarenka przy ulicy Miłosnej była zamknięta. Żadnej kartki na drzwiach do kiedy, dlaczego. To było zbędne. Każdy z mieszkańców miasteczka wiedział, jaki jest powód. Każdy cierpliwie czekał na powrót Oli do pracy.
Zmarli nie oczekują pogawędek albo słuchania ich niekończących się narzekań lub patrzenia, jak wiją się z bólu. Nieżywi są już poza bólem, nie oczekują cudów, jakich nie można dokonać. Czekają cierpliwie i bez skarg tak długo, aż praca zostanie wykonana.
Za każdym razem gdy jest chora i nie może iść do szkoły, czuje ciężar, jakim stała się dla rodziców. Jej obecność przeszkadza im w pracy i dalszym rozwoju. Nieraz słyszała kłótnie o to, kto ma się nią zajmować. Każde jest zajęte, każde ma swoje ambicje.
Nic nie sprawiało Lonce większej przyjemności, niż demaskowanie ludzi, którzy kreowali się na ideały. Po tylu latach pracy zakodowała sobie, że to jest właśnie jej misja: pokazywanie światu jacy naprawdę są ludzie. A co tu ukrywać, większość była zła do szpiku kości.
Postęp wiedzy zbytecznymi czyni prace, które niegdyś najbardziej przyczyniły się do tego postępu. Ponieważ teraz nie ma z nich wielkiego pożytku, młodzież w dobrej wierze sądzi, że nigdy niczemu nie służyły i gardzi nimi; a jeśli znajdzie się w nich jakaś myśl zbyt przestarzała, wyśmiewa je bez ogródki.
Żaden artysta nie tworzy dla pomnożenia chwały swego kraju i narodu. Źródłem twórczej pracy jest indywidualne sumienie, i nawet jeśli sympatia, jaką budzi, jest korzystna dla nacji, której językiem i tradycją się karmi, to przecież zbyt dużo tu elementów mimowolnych, aby rościć sobie prawa do wdzięczności.
Tymczasem nauka jest nieprzewidywalna. Praca badacza stanowi z istoty swej nieskończony proces, którego rozwoje nigdy nie da się przewidzieć. Skoro to, co zostanie odkryte, naprawdę będzie nowością, to z definicji jest czymś nie znanym z góry. Nie sposób stwierdzić, w jakim kierunku pójdzie dana dziedzina wiedzy.
Praca z Alexandre'em Gomezem jest jak przygoda, która codziennie zaczyna się na nowo. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje, w jakie gówno lub w jaką wspaniałą zasadzkę wpakuje kolegów.
Ten facet stanowi zagadkę i z pewnością pozostanie nią aż do śmierci. Która raczej nie nastąpi w łóżku, w ponurym, zacisznym domu starców.
Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże się nam w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej istoty ludzkiej, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
W Ramtopach czarownice cieszyły się pozycją, jaką w innych kulturach zajmowały zakonnice, poborcy podatkowi albo czyściciele szamba. Inaczej mówiąc, szanowano je, czasem podziwiano, ogólnie chwalono za wykonanie prac, jakie - logicznie rzecz biorąc - ktoś musiał przecież wykonać, jednak ludzie nigdy nie czuli się zbyt pewnie, przebywając z nimi pod jednym dachem.
W swoich opowiadaniach i esejach Herling-Grudziński nieustannie krążył wokół problemu zła, które spada na człowieka z absurdalnym okrucieństwem i w którym nie wydaje się tkwić żaden sens. Pisarzowi bliska była diagnoza tragicznego absurdu ludzkiej kondycji, jaką znajdował w pracach Camusa, i podobnie jak ten ostatni nie był gotowy przyjmować religijnego pocieszenia w obliczu zła i cierpienia.
Za każdym sukcesem mężczyzny stoi jakaś kobieta. Słyszała to zdanie nieraz. Ludzie powtarzają je, żeby docenić te wszystkie siedzące w domach, miłe, grzeczne żony, które piorą, prasują i pakują mężusiom kanapki do pracy.
Ale czy ktoś przede mną powiedział: "Za każdym szaleństwem kobiety stoi jakiś mężczyzna"? Jestem pewna, że mama była wtedy o jeden mały krok od obłędu.
Istnieje jakaś gramatyka starzenia się.
Dzieciństwo i młodość pełne są czasowników. Nie możesz usiedzieć w miejscu. Wszystko w tobie rośnie, tryska, rozwija się. Później w średnim wieku czasowniki stopniowo zamieniają się w rzeczowniki. Dzieci, samochody, praca, rodzina - rzeczywiste sprawy rzeczowników.
Starzenie się jest przymiotnikiem. Wchodzimy w przymiotniki starości - powolni, bezbrzeżni, zamgleni, chłodni lub przezroczyści jak szkło. (s.287-8)
Nancy nie ukrywała swej niechęci do imigrantów, choć rozumiała ich sytuację.
– Wiesz, jacy oni są?! To idioci. Co oni umieją? To, czego nauczą się u nas – powtarzała siostrze wciąż ten sam motyw, gdy rozmowa schodziła na temat Polaków. – No, może Mark jest inny, ale jak on znajdzie tu porządną pracę? Sue może być świetnym bankowcem, ma przecież dyplom renomowanej uczelni. No wiesz, co chcę powiedzieć, że sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów na jej naukę nie poszło na marne...
W zakonie każdy (...) musi zbudować swoją relację z Bogiem. Boga nie widać. Bóg nam nie da pokuty. Trzeba się z Nim ułożyć, odnaleźć Go w swojej pracy, służbie. (...) Tylko siostry są rozliczane z tego, co zewnętrzne: ile godzin klęczą w kaplicy, jaką mają postawę, gdy się modlą, czy noszą habit. Ich dramatem jest, że przy tak ogromnej dbałości o spełnienie zewnętrznych wymagań nie mają już przestrzeni na życie duchowe. Nie starcza im sił i czasu na zaangażowanie w relację z Bogiem, relację mało uchwytną, której nie da się rozliczyć.
- O jakich kosztach tu mowa?
- Traci się sporo czasu przeznaczonego zwykle na życie prywatne i to niestety odbija się na jego jakości. Coś za coś. Nie ma łatwych recept. Łatwa jest tylko bylejakość. Ale za nią też się czymś płaci. Choćby właśnie opinią albo karierą zawodową. Trzeba wiedzieć, czego chce się od życia. Co się wybiera.
- A czy wielu z Waszego Wydziału miało z powodu pracy problemy w życiu osobistym?
- Wbrew obiegowym opiniom nie, aczkolwiek fama głosi, że ludziom pracującym w tym zawodzie zdarzają się one ponoć częściej niż zwykle.
W jaki sposób demokratycznie wybrani autokraci niszczą instytucje demokratyczne, które z założenia winny utrzymywać ich w ryzach ? Niektórzy dokonują tego za jednym zamachem. Częściej jednak zamach na demokrację rozkręca się powoli. Początkowo dla wielu obywateli może być niedostrzegalny. W końcy wybory wciąż się odbywają. Politycy opozycji wciąż zasiadają w parlamencie. Niezależna prasa wciąż jest wydawana. Erozja demokracji dokonuje się stopniowo, często małymi kroczkami. Poszczególne kroki wydają się nieistotne - żaden z nich nie sprawia wrażenia, jak gdyby mógł zagrozić demokracji jako takiej. Faktycznie, kroki podejmowane podejmowane przez rząd w celu obalenia demokracji często odbywają się pod pozorem legalności. Są zatwierdzane przez parlament lub uznawane za zgodne z konstytucją przez sąd najwyższy. Wiele z nich jest przyjmowanych pod pozorem dążenia do słusznych - a wręcz godnych pochwały - celów na rzecz państwa, jak choćby zwalczanie korupcji, "porządkowanie" wyborów, poprawa jakości demokracji, czy zwiększenie bezpieczeństwa narodowego.
Po przedwojennych magazynach lodu na Czerniakowie zostały tylko betonowe ściany. Skąd pracownicy Ambasady Rosji iedzieli o tym miejscu, Wiktor wolał się nawet nie zastanawiać. Okolica była na tyle mroczna i podejrzana, że przeciskając się w kierunku ruin, powoli zaczął żegnać się z życiem. Tak na wszelki wypadek. Czy nie przeholowałem? Wejść na bezczelnego do domu ambasadora z taką ofertą? Chyba mnie do reszty porąbało.
Przed wojną na tych terenach funkcjonowała farma Wojciecha Zatwarnickiego. Było to obszerne, dziewięćdziesięciohektarowe eksperymentalne gospodarstwo, w którym postawiono cztery wielkie szklarnie z setkami inspektów i dwudziestoma tysiącami krzaków pomidorowych. Gospodarstwo zaopatrywało nie tylko Warszawę, ale i całą Polskę w wysokiej jakości cebulę, szparagi, chrzan, pomidory, karczochy, pieczarki czy wspaniałe mleko. Zatwarnicki sprowadził kilkunastu wybitnych europejskich instruktorów, specjalizujących się w uprawie chrzanu, pomidorów czy hodowli krów. Podczas okupacji Niemcy zgodzili się na zorganizowanie na terenie gospodarstwa kibucu. Ale tylko nieliczni Żydzi, którzy pracowali na czerniakowskiej farmie chalucowej pod kierownictwem dzielnej i pracowitej Leah Perlstein, przetrwali wojnę. Kibuc na Czerniakowie był w latach okupacji czymś wyjątkowym – jedynym poza Gettem miejscem na terenie Warszawy, w którym mogli przebywać Żydzi. I co istotne, mogli czuć się tu swobodnie, bawić się, śpiewać, konspirować i przechowywać prasę czy broń.
Potem ojciec Silas wskazał mi piękne strony rzymskiego
kościoła, jego wzniosłe dzieła i kazał mi sądzić drzewo po jego owocach.
Odpowiedziałam na to, że dzieła te nie są owocem Rzymu, ale jego obfitym, bujnym kwieciem, piękną zapowiedzią, ukazywaną przezeń światu. Kiedy kwiecie to padnie i zawiąże się owoc, nie ma posmaku miłosierdzia; jabłkiem w zupełności z niego ukształtowanym jest ciemnota, poniżenie i bigoteria. Z trosk, smutków i przywiązań ludzi wykuwa on więzy ich niewoli. Żywi, odziewa biedaków i daje im dach nad głową po to, aby skrępować ich zobowiązaniami „wobec Kościoła"; wychowuje i kształci
sieroty, aby wyrastały „na łonie Kościoła". Przeciąża pracą mężczyzn, poświęca w sposób niesłychanie morderczy kobiety i wszystko na tym świecie, który Bóg w swojej łaskawości uczynił miłym dla dobra stworzonych przez siebie istot, każe im dźwigać Krzyż o potwornym, zabójczym ciężarze, aby mogli służyć rzymskiemu kościołowi, przekonywać o jego świętości, stwierdzać jego potęgę i szerzyć królestwo swojego tyrańskiego „Kościoła".
Dla dobra człowieka mało się czyni, na chwałę Boga jeszcze mniej. Tysiące dróg otwieranych jest w największym znoju krwawiącymi dłońmi, w pocie czoła, z nazbyt szczodrym szafowaniem życiem ludzkim; drążone są i
prześwidrowywane góry na wylot, skały rozłupywane są aż do samych podstaw — a wszystko to w jakim celu? Aby duchowieństwo mogło bez przeszkód kroczyć po nich naprzód i wspinać się wzwyż, dążąc do wybicia się ponad wszystkich i ponad wszystko i stanięcia na górującym nad światem szczycie, z którego będzie mogło wreszcie roztoczyć wszechwładnie berło swojego molocha — „Kościoła".
© 2007 - 2024 nakanapie.pl