Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "serce sobie a", znaleziono 501

– Gdyby tak było, nie flirtowałabyś na moich oczach z Gavinem! I jeszcze ta misja na cześć Orlanda… W co ty ze mną grasz?! – Był zły, widać i słychać to było w jego głosie.
– Co ty opowiadasz? Ja z nikim nie flirtuję, w przeciwieństwie do ciebie! Co chwilę kręcą się koło ciebie jakieś dziewczyny, a ty nie reagujesz! Zostawiłeś mnie samą na szarym końcu, tylko Gavin się mną zainteresował i przyniósł mi koc, a ty masz pretensje, że jestem dla kogoś miła? Nagle zrobiłeś się zazdrosny!
Nasza rozmowa raczej nie wyglądała na zwykłą, przerodziła się w kłótnię na pustyni.
– Zawsze jest o krok przede mną! Kiedy tylko próbowałem do ciebie podejść, zbliżyć się czy się tobą zaopiekować, on był pierwszy. Widziałem was w tym samym miejscu, w którym tutaj stoimy, widziałem was! – Jego ciało był napięte od gniewu i złości.
– Obserwujesz mnie, ale wstydzisz się okazać mi uczucia przy innych? – Ja też byłam zła. – Nie jestem twoją zabawką, którą możesz się bawić, tylko kiedy jesteśmy sami i kiedy tylko masz ochotę, nie pozwolę na to. Orlando się mną opiekował, dbał o mnie niezależnie od tego, czy ktoś patrzył czy nie. Był przy mnie i przypłacił to życiem. Gavin też się mną opiekuje! Nie pozwolę, żeby mu się coś stało! Tobie oddałam serce, duszę i ciało, ale chyba…
Czy można powstrzymać naturę, (...)? Łososie co roku wracają z morza i wloką umierające ciała w górę rzeki, by odnaleźć miejsce, gdzie przyszły na świat. Stare tenagi opuszczają stado i kończą żywot pośród kości pobratymców. Bhederin każdego lata migrują do serca równin, a zimą wracają na skraj lasów. – Wszystko to są nieskomplikowane stworzenia. – Znałem też w wiosce (...) niewolników, którzy ongiś byli żołnierzami i usychali z tęsknoty za polami bitew, gdzie po raz pierwszy przelali krew, wiedząc, że już nigdy ich nie zobaczą. Pragnęli wrócić na dawne pola śmierci, stanąć przed kurhanami pełnymi kości poległych przyjaciół oraz towarzyszy, by wspominać i płakać. – (...) pokręcił głową. – Nie różnimy się zbytnio od zwierząt, z którymi dzielimy świat, (...). Jedyne, co nas od nich dzieli, to talent do odrzucania prawdy. W tym jesteśmy cholernie dobrzy. Łososie nie kwestionują swej potrzeby. Tenagi i bhederin nie wątpią w to, co kieruje ich krokami.
Na niebo kurs wziąłeś,
Na słodkie zaświaty,
A ja tutaj tkwię z nogą w drzwiach,
I nim się wykruszę,
Coś skończyć wciąż muszę
Tutaj, gdzie trzyma nas świat.
Przyniosę ci wieści,
Gdy przebrzmią me pieśni,
Gdy kumpli odprawię z zespołu,
Gdy karty wyłożę i wstanę od stołu,
Gdy spłacę ostatni swój dług,
Bym odejść bez żalu już mógł.
Tutaj, gdzie trzyma nas świat.
Gdzie nie ma już nic z dawnych lat.
Opowiem ci niejedno,
Gdy w szklance ujrzę dno,
Gdy przyjaciół nie będę miał wcale,
Gdy się już wypalę,
Gdy łzy mi obeschną,
Gdy wreszcie oddam się snom
Tutaj, gdzie trzyma nas świat.
Gdzie nie ma już nic z dawnych lat.
Przybędę ze świata krańców,
Gdy zedrę zelówki w tańcu,
Gdy serce na koniec zabije,
Gdy łodzią do brzegu dobiję,
Gdy porachuję się z sobą,
I mnie poniosą do grobu
Tutaj, gdzie trzyma nas świat.
Gdzie nie ma już nic z dawnych lat.
Gdy duszę zostawię w czystości,
Gdy pojmę znaczenie miłości,
Tutaj, gdzie trzyma nas świat.
Gdzie nie ma już nic z dawnych lat.
W niemal każdej opowieści Ojca Daae pojawia się owa tajemnicza postać i dzieci nie przestawały o nią pytać. W odpowiedzi słyszały, że każdemu wielkiemu muzykowi czy wirtuozowi Anioł Muzyki przynajmniej raz w życiu składa wizytę. Czasami pochyla się nad dziećmi w kołysce, czyniąc z nich małych geniuszy, grających na skrzypcach w wieku sześciu lat lepiej niż inni pięćdziesięcioletni muzycy. Kiedy indziej przybywa później, gdy dzieci są niegrzeczne, nie chcą się uczyć i nie ćwiczą gam. A czasami gdy brak komuś czystego serca nie przychodzi wcale. Anioła nigdy nie widać, ale wybrani mogą go usłyszeć. (...) Wtedy słyszy w głowie niebiańskie harmonie i boski głos, którego nigdy nie zapomni. Osoby odwiedzane przez Anioła Muzyki stają się odmienione, przeplata je duch nierozpoznawalny zwykłym śmiertelnikom. Gdy grają lub śpiewają osoby słuchające ich doznają niepowtarzalnych wzruszeń.
Może nawet przyjaźń jest, w gruncie rzeczy, relacją podszytą hipokryzją? Może jest wręcz najbardziej obłudną z wszystkich relacji międzyludzkich? Ja posłucham o twoim strażaku, jeżeli ty posłuchasz o moim wynalazku. Dzwoń do mnie choćby w środku nocy, jeśli poczujesz się samotna, bo ja na pewno zrobiłabym tak samo. Mówi się o przyjaźni, że to najszlachetniejsze uczucie między ludźmi. Szlachetniejsze niż miłość, bo ta, bądź co bądź, bazuje przede wszystkim na instynkcie rozrodczym. Szlachetniejsze niż związki krwi, łączące nas z osobami, których nie możemy sobie wybierać. Szlachetniejsze niż dobroczynność, przez którą pokazujemy tylko, jakie mamy dobre serce. Czy jednak w istocie ta przereklamowana przyjaźń nie jest najbardziej wyrachowanym z ludzkich interesów? Czy nie jest po prostu prywatnym zobowiązaniem wzajemnej pomocy, dotyczącym tych wypadków, których nie obejmuje polisa ubezpieczeniowa? Mówimy o kimś z podziwem: ma dziesiątki przyjaciół. A może to zwyczajny spryciarz, który się zabezpieczył na wszelkie ewentualności? O kimś innym znowu mówimy z pogardą: "Ten to nie ma ani jednego przyjaciela". Czy jednak nie jest to odwagą, iść przez życie bez cudzego wsparcia?
,,Mrrrau! Mrrrau!
Au! Au, głupi kot! Hmm... Mówiłeś mi: ,,przestań wydzwaniać, Isabelle'', ale to nie ja dzwonię do ciebie, tylko Church. Ja jedynie wybrałam numer.
No więc, jest coś, o czym mogłeś nie wiedzieć, kiedy ostatnio postąpiłeś tak pochopnie. Nasz kot Church i twój kot Prezes Miau. One są w sobie zakochane. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej miłości. Nie miałam pojęcia, że takie uczucie, może się zrodzić w sercu..., kota. Niektórzy twierdzą, że miłość między dwoma kocurami jest zła, ale ja uważam, że jest piękna. To ona sprawia, że Church jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy. Nic go tak nie uszczęśliwia jak Prezes Miau. Żaden tuńczyk. Żadne rozrywanie na strzępy starych arrasów. Dosłownie nic. Proszę, nie rozdzielaj tych kotów. Błagam, nie zabieraj Churchowi radości.
Posłuchaj, to tylko ostrzeżenie dla twojego dobra. Jeśli rozdzielisz tych dwóch, Church naprawdę się rozzłości .
A rozgniewany Church bardzo ci się nie spodoba.
Piip''.
Wiesz przecież, że każda zbroja ma w łączeniach swoje słabe miejsca i biada temu, który ma ją na sobie, jeśli miecz wroga je odnajdzie. Kobieta bowiem jest w słabości swojej mimo to największą siłą na świecie. jest ona sterem we wszystkich ludzkich poczynaniach; pojawia się w różnych postaciach i puka do wielu drzwi; jest prędka i cierpliwa, a namiętności jej nie są tak nieokiełznane jak namiętności mężczyzn; przypominają one raczej szlachetnego rumaka, którego kobieta może prowadzić, gdzie zechce, zależnie od okoliczności trzymając na wodzy lub popuszczając cugli. Ma ona oko dowódcy i potężna musiałaby być forteca serca, w której nie znalazłaby słabego miejsca. Czyliż w młodości krew twoja nie biegnie dość prędko? Kobieta jest jeszcze prędsza; pocałunki jej nie zmęczą. Gdy powodujesz się ambicją, ona otworzy wnętrze twego serca i pokaże ci ścieżki, które prowadzą do sławy. Gdy jesteś znużony i wyczerpany, ona w swych piersiach przyniesie ci ukojenie. Gdy upadasz na duchu, ona ciebie podniesie i łudząc twe zmysły, potrafi pokryć twoją porażkę powłoką triumfu. (...) ona to potrafi, natura bowiem walczy po jej stronie; i podczas gdy to robi, potrafi zwodzić i tajemnie kształtować losy, w czym ty nie bierzesz udziału. I tak oto kobieta rządzi światem. Dla niej są wojny, dla niej mężczyźni tracą siły, gromadząc zdobycze, dla niej czynią dobro i zło, szukając sławy, ażeby znaleźć w końcu zapomnienie. (...) w istocie ten jest bowiem wielki, kto może stawić czoło jej potędze, która jak otaczające człowieka ciśnienie powietrza jest wtedy największa, kiedy zmysły najmniej to odczuwają.
.ale zacząłem sobie w tych czasach zdawać sprawę, że dolatują do moich uszu jakieś słowa, które, będąc odpowiedziami na moje myśli, sugerowały mi, że to, co ja myślę jest słyszane przez jakichś ludzi. Nie wiedziałem, co to za ludzie. Wtedy jeszcze nie zdążyłem tego wymyślić. Niemniej jednak poczułem się trochę tak, jakbym, pomimo siedzenia w zaciszu swojego pokoju, był nagle wepchnięty w jakiś tłum. Poczułem się tak, jakbym był wykładowcą w wypełnionej po brzegi auli, wykładem zaś było wszystko to co sobie myślałem. Tak więc druga, obok platonicznej, płaszczyzna relacji z Paulą została zaburzona, a właściwiej rzecz ujmując, kompletnie zniszczona. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by ktoś słyszał co ja sobie myślę w trakcie czułego objęcia, czy też namiętnego pocałunku. Poza tym, że sprawiało mi to dość duży dyskomfort psychiczny, to jeszcze do tego nie mogłem pozwolić, by jakieś dzieci słyszały to, co ja zwykłem robić będąc w swej sypialni sam na sam z kobietą. Jednym słowem katastrofa. Byłem zmuszony powiedzieć mojej dziewczynie, że to już koniec tego wszystkiego co między nami było. Żal wielki ściskał me serce jak jej to mówiłem, ale wiedziałem, że to było jedyne rozwiązanie. Wkroczyłem tym samym na drogę czystości i cnoty.
Samotność to dziwna rzecz.
Zakrada się cicho i niepostrzeżenie. Siada obok ciebie w ciemności. Głaszcze cię po włosach, kiedy śpisz. Owija się wokół twojego ciała i zaciska się tak mocno, że brakuje ci tchu, że zamiera twój puls, choć krew płynie coraz szybciej. Dotyka ustami miękkich włosków na twoim karku. Zostawia kłamstwa w twoim sercu, kładzie się w nocy w twoim łóżku, wysysa światło z każdego kąta. Nie odstępuje cię na krok, kurczowo trzyma cię za rękę tylko po to, żeby jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy usiłujesz się podnieść.(...) A kiedy sądzisz, że jesteś gotów odejść, że jesteś gotów się uwolnić, zacząć od nowa, samotność jak stary znajomy staje obok twojego odbicia w lustrze i patrząc ci prosto w oczy, mówi: no dalej, spróbuj przeżyć życie beze mnie. Nie znajdujesz słów, żeby bronić się przed samym sobą, przed głosem, który powtarza, że nie jesteś wystarczająca dobry nigdy nigdy nigdy nie będziesz wystarczająco dobry.
Samotność to zgorzkniały, żałosny towarzysz.
Zdarza się, że po prostu nie odpuści.
Serce zatrzepotało jej w piersi niczym spłoszony ptak. Nie myliła się! Była obserwowana! Na stromym, skalnym szczycie urwistego nadbrzeża stał jakiś mężczyzna. Było w jego postaci coś tak niezwykłego, tajemniczego i jednocześnie władczego, że aż zadrżała. Patrzył wprost na nią, czuła to wyraźnie, mimo że nie widziała jego twarzy, bowiem odziany w długi, czarny płaszcz, ukrywał swe oblicze pod głęboko nasuniętym na głowę kapturem. Stał nieporuszenie, jedynie silny wiatr szarpał wściekle połami jego długiego okrycia. Był bardzo wysoki, co rzucało się w oczy nawet z tej odległości. Nagle ogarnął ją prawdziwy strach. Czuła, że patrzy on jej prosto w oczy, a przecież twarz miał skrytą w cieniu kaptura. Przejęta lękiem chciała jak najszybciej odsunąć się od okna. Ku swemu przerażeniu odkryła, iż nie jest w stanie tego uczynić. Jakaś tajemnicza siła trzymała ją w miejscu. Nie umiałaby tego wyjaśnić, ale nie miała wątpliwości, że to mężczyzna ze wzgórza nie pozwala jej odejść. Jakby tego było mało, nagle poczuła, iż on zna jej myśli, wie o jej strachu. Gdy usłyszała, gdzieś we własnej podświadomości, płynące od niego słowa, bez wątpienia przeznaczone dla niej, z trudem łapiąc oddech w piersi, czuła iż jest blisko omdlenia.
Dowódca zmiany wstał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii, czy stylistyki.
"Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili"
- Cooooooooo?!!!
"Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił cztery razy zanim wycelował dobrze i się ubił.
(...) Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadawał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie to w plecy"
- W plecy (...) się raził?!!! Nożem?!!!
(...)" Następnie wyrwał z płatu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie(...)"
"Następnie zawzięty okrutnie na swój żywioł samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę oddając ducha"
- Bogowie (...) Przecież ten mur... Tfu!... murek ma raptem dwa łokcie wysokości! Jak to wdrapał i skoczył na... trawę? nie mogłeś pacanie napisać chociaż, że udeżył głową w jakiś korzeń?
- Tam nie ma korzenia.
Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument własnym podpisem klnąc przy tym i złorzecząc.
- Następnym razem, półgłówku napisz, że korzeń był, ale go zbójcy ukradli...
Człowiek nie ma problemu z życiem, ale ze zrozumieniem jego sensu." "Pokochać kochać jest najwyższym stanem radości." "Jeżeli to, co się wybierze, daje spełnienie, to należy się w tym kierunku rozwijać i pielęgnować swój wybór, jeśli nie – trzeba go zmienić." "Sensem mądrości nie jest jej zdobycie, nawet nie sama umiejętność wyciągania lekcji z własnego doświadczenia, czy doświadczeń innych ludzi. Mądrość jest obserwacją i akceptacją tego, co się dzieje, bez żadnej reakcji na to, pomimo pełnej wolnej woli i świadomości, darzenie tego wielką otwartością i dziecięcą niewinnością." "Życie jest świadomym dokonywaniem wolnego wyboru, zamiany jednego życia w drugie, akceptowaniem i darzeniem tego wszystkiego miłością." "Poprzez obserwację małych rzeczy zwiększamy swoją percepcję i wrażliwość na otoczenie. Dzięki wrażliwości i współczuciu, dostrzegamy piękno w brzydocie." "Słowa mówione i pisane wprowadzają ograniczenia. Każde słowo jest pustą formą, która wypełnia się intencją w trakcie rozmowy, a myśl zapisana w trakcie mówienia staje się nieaktualna już po samym jej zapisaniu lub wymówieniu. Dlatego niektórzy używają metafor, żeby w późniejszym czasie przeczytać znowu żywą myśl, która stoi za słowami lub wyostrzyć wyobraźnię w czasie ich wypowiadania." "Pokora nie jest klęczeniem na kolanach i podkładaniem głowy pod topór. Pokora to otwartość i gotowość na to, co się stanie i patrzenie na życie z podniesioną głową. Wydarzy się tylko to, co ma się wydarzyć, a poprzez wybory i pragnienia wydarza się więcej. Poprzez akceptację tego, co przynosi życie, wypełnia się przeznaczenie, które przyjmujemy." "Nawet najczarniejsza noc ustąpi przed promykiem porannego światła." "Tak jak każdy pojedynczy wdech jest istotny dla ciała, tak i każde nastawienie do małej chwili jest istotne dla życia." "Jeżeli chcesz zmienić świat, zmień siebie. Zacznij od zmiany jednej chwili, a świat w magiczny sposób Ci odpowie. Zrób tylko pierwszy krok." "Prawdziwa modlitwa nie istnieje na zewnątrz. Prawdziwa modlitwa jest wewnątrz człowieka, gdy umysł jest w ciszy, a z serca wypływają uczucia. Prawdziwa modlitwa jest rozmową z Bogiem i dziękowaniem Mu za jej spełnienie." "Na życie wpływa miłość, mądrość, wola i świadomość, ale również czynności, które człowiek wykonuje w danej chwili. Na całe życie wpływa nastawienie człowieka do każdej czynności, relacje z innymi ludźmi oraz emocje i uczucia, jakie mu towarzyszą." "Od Ciebie zależy, jak zapiszesz swoją historię w księdze życia. Czy będziesz szedł swoją drogą, będąc autentycznym, czy wolisz naśladować innych. Nadaj swojemu życiu kierunek i cel, rób to, co czujesz i kochasz najbardziej. Niczego nie oczekuj, a sens życia sam Cię znajdzie.
Przede wszystkim - uważać, aby nigdy nie zarazić się smutkiem. To najgorsza przypadłość - wystarczy raz wpuścić go w krwiobieg i już nigdy, nigdy nie będzie można się wyleczyć z tej choroby ciągłego zmęczenia i tęsknoty. Przed smutkiem trzeba się bronić siłą, przemocą wobec własnej duszy wmuszać w nią sztuczny entuzjazm, dynamikę - cokolwiek, byle nie dopuścić wewnątrz tej małej, szarej larwy, która czasem wyrasta w najczarniejsze skrzydła motyla, łaskoczącego serce i trzewia dotykiem melancholii. Nie można dopuścić, by choćby raz zakazić się tą chorobą - z czasem ów motyl wrasta w ciało, rozrasta się wewnątrz, aż pewnego dnia, budząc się rano, wstajemy i widzimy kogoś innego - szarą maskę zimowego zmierzchu, gdy łagodna pustka opadających płatków odmierza upływ sekund w długie, pozbawione wyrazu lata. Sekund, podczas których oczy zasnuwają się kurzem i pajęczyną, a mięśnie rdzewieją, zamykając nas w rzeźbach udręczonych ciał. Nie można dać się zmóc smutkowi, jeśli nadal chcemy pozostać w bezpiecznym świecie znanych obszarów, w których wszystko ma swoje miejsce, a ścieżki są jasne i proste. Nie wolno dać się opanować tej chorobie, która atakuje nasz wzrok, przepoczwarzając łagodne obrazy słonecznych dni w bezładne ciągi labiryntów o szarych, zimnych ścianach tak wysokich, że niknie wszelki horyzont nieba i widzi się jedynie nieskończoną przestrzeń szarości i czerni, rozciągającą się gdzieś wysoko. Nie wolno dać się zmęczyć tej chorobie, jeśli nie chce się zostać mieszkańcem królestwa opuszczonych, starych przedmiotów, które z nachalnością godną starca raz za razem opowiadają te same historie, zacierające się z każdym rokiem, z każdym słowem do postaci widmowych, mglistych strzępów zdarzeń bez właściwości.
Nami patrzy w kierunku brzegu. Teraz już wszyscy widzą, że wielogłowa czereda składa się faktycznie z małp, owiec, kur i psów. Wszystkie zwierzęta stoją razem, czekając na powrót ukochanych ludzi, którzy tak nagle zniknęli; tęskniły za nimi. Na przedzie stoją psy, mniej więcej tuzin psów różnych ras, z napięciem obserwują zbliżające się łodzie i merdają ogonami. W rozsądnym oddaleniu od psów siedzą dwie nieduże małpy, trzymają się za ogony. Za nimi stoją owce z typowym dla siebie tępym spojrzeniem, a dalej mniejsze stwory, których nie da się jeszcze rozpoznać z tej odległości. Żadne ze zwierząt nie nosi widocznych oznak choroby.
– O ja jebię – rzuca półgłosem marynarz Waśka. – Żyją tu jak w raju, wilk obok baranka. Ale jaja.
Rudo-biały pies o długich uszach nerwowo poszczekuje. Podekscytowany, rzuca się w kierunku łodzi, a potem skacze z powrotem. W końcu przekracza linię bagna: łapy zapadają mu się w błoto, z trudem je wyciąga. Serce Namiego wali jak szalone.
– Uciekaj, kretynie – szepcze.
– Nie strzelać! – krzyczy generał w stanie spoczynku, ale jest już za późno. Pierwszy strzał słychać, zanim ucichnie krzyk generała. Jest zaskakująco celny. Pies ze skomleniem zwala się w błoto. Nami widzi, jak biała sierść nasiąka krwią i ziemistym bagnem. Głowa psa stopniowo zanurza się w błocie, na wierzchu zostają tylko uszy. Z pyska wypływa kilka różowych baniek. Johnny, absolwent University of Houston i pracownik międzynarodowej korporacji, siedzi obok Namiego i przygryza wargi, drżąc z podniecenia. Nami mimowolnie zerka na jego przyrodzenie. Kiedy dostrzega erekcję, robi mu się niedobrze.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
Jednym z najsmutniejszych skutków pierwszeństwa, jakie przyznajemy rozumowi, jest sprzeniewierzenie się głębokiemu poczuciu rzecz wiecznych i poddanie się wskutek tego obawie wywołanej przez najzupełniej fałszywą ideę, jaką powzieliśmy o czasie. Czy jest większa aberacja niż odmierzenie boskości za pomocą miarki odnoszącej się do naszych kroków na tym świecie? Jak mozna pogodzić potrzebę adoracji z ideą skończoności? Czymże jest miłość miniona albo miłość przyszła? Trudność prawdziwego umiłowania tego, co ludzkie, dała sposobność, by zwątpić o miłości powszechnej; nasze ulotne związki zatrute kłamstwem nauczyły nas poszukiwać granic w nieskończonej Saanie Czułości; i czas stał się dla nas w końcu rzeczywistością, a miłość marzeniem. O słabości umysłu! O pospolitości serca! Umiemy uż obchodzić się bez miłości prawdziwej. Ale żyć bez niej to wegetować z niewiedzą o wieczności, to niedorzecznie przeżuwać, w samym łonie pięknej i żarliwej realności, bluźnierczą skargę czasu zbyt krótkich radości i nazbyt długich niepowodzeń. Wybrane stworzenia miłości, władcy rzeczy wieczystych, przełamaliśmy nasze wszechmocne życie na dwie jałowe i posępne części, z których jedna służy nam d zabijania teraźniejszości, druga zaś do opłakiwania tego, co było; oto dlaczego istoty predestynowane do miłosnych uniesień stają nad grobem nigdy nie poznawszy, w swoim przejściowym stanie na tej ziemi, niczego innego poza znudzeniem i ubolewaniem.
Na ogól alpinizmu nie uważa się za sport, chociaż wydaje mi się to dość dyskusyjne. Jakby nie było różni się on znacznie od innych sportów, tym przede wszystkim, że człowiek zamiast stanąć przeciw drugiemu człowiekowi, wiedziony pełnym próżności pragnieniem zapanowania nad bliźnim i roztrąbienia swej sławy, walczy z siłami natury i własną słabością. Z rzadkimi wyjątkami, alpinista nie ma co spodziewać się sławy, nie może nawet liczyć na widza, który dodałby mu otuchy. Jedynym świadkiem jest partner. W samotności i ciszy gór alpinista walczy o tę jedyną radość, jaką daje tryumf nad przeszkodami, które sam sobie narzucił, walczy o tę dumę, jaka płynie z poczucia, że jest silny i odważny. Żadna inna gra nie jest bardziej wolna od przyziemności ludzkiej natury, żaden inny typ działalności nie jest czystszy i bardziej bezinteresowny niż alpinizm w swej pierwotnej formie. Jego wielkość i nieprzeparty czas tkwią właśnie w tej prostocie i czystości. Chociaż alpiniści poruszają się blisko nieba, w nieskończonej czystości świata, światła i piękną, nie są przecież aniołami. Są tylko ludźmi i na sercach ich pozostają czarne ślady świata, z którego przyszli i do którego prędzej czy później powinno powrócić. Niewielu jest takich, którzy pozostają naprawdę nieczuli na uroki sławy, kiedy przypadkiem skrzydła jej przesuną się po nich pieszczotą. Trudno temu zaprzeczyć. Coś z ducha współzawodnictwa panowało zawsze wśród najlepszych alpinistów. I zdobycie pewnych szczytów i pewnych ścian, a nawet ich pierwsze lub drugie powtórzenie, było czasami przedmiotem namiętnej rywalizacji, równie gwałtownej i równie przyziemnej jak najgorsze walki na stadionie. Wielokrotnie widziano alpinistów miotających obelgi pod swoim adresem lub nawet biorących się za bary u stóp ścian. Niektórzy dla wyeliminowania konkurentów gotowi byli posłużyć się wszelkimi środkami, nawet najmniej szlachetnymi. Takimi jak udzielenie fałszywych informacji, ukrycie lub skradzenie sprzętu, a nawet przecięcie liny. s. 144-145
Był to czas, kiedy włóczyły się po lasach potwory i duchy z czerwonymi ślepiami. I maszkary z jęzorami zwisającymi nisko. I jak płomyki pochłaniały trawy, krzewy i większe drzewa.
Nie było już pięknej królewny ani cud-dziewczyny, która leżała w szklanej trumnie, a pilnowały jej krasnale, pieśni zaś śpiewały leśne ludki. Znikły z naszego świata baśnie czyste, pełne miłości, nostalgii i marzeń, zeszły ze sceny przedstawienia, w których główną rolę odgrywał szlachetny rycerz, broniący ubogich i karzący bogatych, usunęły się w cień cudowne lampy, światła i ognie pałacu, w którym panował dobry król i miał na wydaniu królewnę śliczną jak boski obrazek i wzdychającą w okrągłej wieży do kochanka, i umierającą z tęsknoty za rycerskim młodzieńcem, który miał ją wybawić od wielkich cierpień.
Uciekła w niepamięć nawet babcia i wilk ze strasznymi zębami. I gąska. I sierotka Marysia.
Znikła jasna strona świata. Zaginęły radosne pieśni i wesołe tańce. Przyszła pora ponurych wiedźm, strasznych zbójów grasujących pod naszymi oknami i omamów straszących dzieci. Wszystko nagle na naszych oczach wyrosło. I wciąż olbrzymiało. Nabierało straszliwego, apokaliptycznego wyglądu. Miało stalowe oczy i żelazne ostre pazury. I my gwałtownie dorastaliśmy, mając malutkie serca i duże oczy wyobraźni.
Kłębiły się mnożyły majaki. Porażały monstra i czarne potwory z wyłupiastymi przekrwionymi oczami. W lasach zamieszkały widna z osmalonymi twarzami i dzikie upiory.
Wlewałam w siebie kolejną mocną i gorącą kawę. Tak mocną, że paliła mi serce i tak gorącą, że paliła mi usta, zmywała resztki doskonałej szminki kupionej za sumę, która w Ugandzie pozwoliłaby jakiemuś człowiekowi przeżyć pół miesiąca. Ale nie myślałam o tym, nie kalkulowałam biedy i zbytku, bo myślałam tylko o sobie, skoncentrowana, zdecydowana, uparta. Siedziałam w kawiarni koło kina Femina i rozpatrywałam własną sprzeczność. Wywalam kawę za kawą, żeby się pobudzić, żeby wyraźniej widzieć kształty przemijającej Warszawy, ten prosty zgiełk toczący się na ulicy, a przecież tak naprawdę, to najchętniej przestałabym istnieć. Uparcie czekałam w tej kawiarni na kogoś, kto miał przyjść i omówić to czy tamto, odnieść się do ostatecznej wersji tłumaczonego przeze mnie dokumentu. Ale to czekanie było puste. Jak figury przemykające w początkach warszawskiej jesieni. Wszyscy tacy sami albo bardzo podobni, jakby spokrewnieni, jakby indywidualność nie istniała i była tylko wymysłem szkoły filozoficznej, przeterminowanym programem nauczania i wykładania. Jakby ludzie przejęli hasła wkładane im do głów, żeby każdy był jak każdy, żeby wszyscy byli tacy sami, ewentualnie z podziałem na łatwe do wyodrębnienia grupy. Nagle pośród tych figur zobaczyłam dziewczynę w niebieskim płaszczyku. Niosła całe naręcze astrów, takich zapowiadających już przymrozki, ewidentnie niedoskonałych. Dziewczyna ominęła grupkę rozklekotanych staruszek na przystanku autobusowym, jakby staruszki w ogóle nie istniały i przeszła zamyślona obok wielkiego plakatu modelki reklamującej „coś” zapewne ekstrawaganckiego. I nagle zderzenie urody modelki z plakatu i urody dziewczyny z kwiatami stało się nagłym i wszechogarniającym dysonansem. Tamta kobieta z plakatu była niczym, ta dziewczyna z astrami (dziewczyna astralna?) była wszystkim. To jej maharadża powinien składać u stóp najcenniejsze szmaragdy tego świata, to dla niej Schubert powinien napisać serenadę znoszącą umieranie, to ją powinien namalować Tycjan na wszystkich sklepieniach nieba, to ją powinien sławić w swojej pieśni silny zbójnik grasujący w górach, to ona powinna zainspirować Kartezjusza do porzucenia odróżnienia pomiędzy res extensa a res cogitans, to dla niej Derrida wymyśliłby nową wersję różni przynoszącej nadzieję i radość nie-do-ogarnięcia, to z jej powodu wygasłyby wszelkie wojny o ropę naftową i gaz, a mężczyźni przybywaliby, żeby pobyć przez chwilę w blasku dziewczyny astralnej, żeby nasycić się nią, niczego jej nie odbierając, nie kierując się żądzą ani żądzą zysku, wiedza i władza przestałyby być tym samym, nastąpiło wielkie uwolnienie człowieka.
Tylko wtedy, kiedy udaje się nam " urwać materii " - zapomnieć, że jesteśmy - myśleć „poza sobą" - tyko wtedy możemy "rozszerzyć świat" - zobaczyć go o ten kawałek dalej, który stworzyliśmy w myśli, a raczej - myślą. W takiej chwili jesteśmy najbliżej Boga. Myślimy jego myślą. Nie możemy niczego stworzyć, jeżeli pozostajemy w "studni" ciała. Wtedy można tylko marzyć o wyjściu z cembrowiny. I takie marzenie tkwi w naszej podświadomości od prapoczątku. Ciało, tylko wulgarnie rzecz ujmując, jest materią. Tak naprawdę, to ciało jest, transformacją słowa. Jest możliwością myśli, jest jej sercem i krwią. Nasze ciało jest materią, która szczelnie, precyzyjnie wypełnia ideę. Została wykrystalizowana w procesie ewolucji w ciało, które jest pochodną: chleba, powietrza, wody i ognia. Struktura ta wtedy posiada cechy, które nazywamy " życiem ", kiedy spełnia ideę, która ją powołała. Ale zaprogramowana jest tylko, jako ofiara. Musi oswoić się z tym programem i wykonać go do końca. Niezależnie od tego, czy w niego wierzy, czy nie. Od urodzenia do śmierci, uczy się dawać. Ci, którzy tego nie rozumieją, próbują brać, wkraczają w pole błędu i dokonują ofiary daremnej. Tajemnica ofiary jest trudna. Nie żyje się dla życia. Żyje się po to, żeby dokonać ofiary - dać, nie czekając nic w zamian. Płytkie, małostkowe poszukiwanie bliskich potwierdzeń " w zasięgu ręki "- swojego sensu, daje też takie płytkie spełnienia. W najlepszym przypadku i tak kończące się niezbywalną śmiercią. Przyjęcie każdej opcji, poza własne ciało, a już szczególnie w sferę myśli - słowa, daje rozrost świata. Przesuwanie granicy śmierci, o ten kawałek. Oczywiście niczego nie otrzymamy za darmo. To właśnie ofiara jest ceną, którą płacimy. Żeby zaproponować lepszą, ciekawszą gałązkę świata, musimy rozszerzyć własny świat. Najprawdziwiej dokonujemy tego poszerzenia, przez połączenie z innym światem. Następuje to w chwili, podarowania komuś drugiemu tego, co w nas najlepsze, najprawdziwsze, własne. Różne są możliwości przekazywania prawdy, obdarowywania dobrem. Jedną z nich jest muzyka. Muzyka to rodzaj gorącego prądu, który kiedy dotknie wrażliwego ptaka, drzewa, trawy, człowieka - wyzwala z niego głos opowiadający duszę kosmosu. Tam w tym nieskończonym, samotnym opuszczonym przedsionku ( nieba) życia, śmierci - zawieszone są wśród gwiazd, smugi elektronów, zakochane w innych elektronach, które zabrano i przeniesiono na drugą stronę. Na stronę życia. Żaden atom nie jest skończony i dlatego żaden pierwiastek nie jest pełny. Jest ułomny, jest tylko ułamkiem prawdy. A jednak czasem, muzyka, sztuka - dokonuje cudu scalenia. Wtedy jesteśmy blisko - o krok od prawdy. Słyszymy, widzimy, lub czujemy (niebo) kosmos. Siłą, która indukuje możliwość prawdy - jest zbliżenie przez miłość. Dlatego każda miłość jest najważniejsza, bo prowadzi nas do prawdy. Człowiek jest istotą, która ma zgromadzone w jednym bycie, wszystkie elementy Wszechświata, oczywiście w połowie. Bo tylko taki zestaw pozwala żyć i myśleć. Oczywiście to myślenie, też jest tylko - ułomne. Dlatego tak trudno i tak długo trwa rozpoznawanie świata. Żeby rozpoznać świat, żeby dotknąć jego tajemnicy, trzeba " otworzyć serce" i pozwolić płynąć krwi swojej przez nieznane. Krwią, która dotyka nieznanej duszy świata, są myśli. Jeżeli potrafimy pomyśleć materię to ona się staje, staje się na tę chwilę. Materia nie trwa, ona się staje. Dlatego materii nie można pomijać, ale też nie wolno nadawać jej większej miary, niż sama sobie wyznaczyła. We Wszechświecie trwa tylko myśl. I nie jest ona tak zależna, jak to sobie ustaliliśmy. Myśl jest ideą niematerialną. Jest siłą, której źródłem wcale nie jest mózg. Owszem, w mózgu następują pewne materialne procesy (biochemiczne, biofizyczne).Ale tu nic więcej wydarzyć się nie może. Prawdziwy proces zmiany, ruchu idei - zaczyna się w " słońcu myśli " i kiedy otworzymy się, zaczynamy myśleć. Lecz nie myślimy o świecie, myślimy: światem. Na przykład:. Myślimy nie „o deszczu” -. Myślimy "deszczem". Bo oprócz tej postaci świata, którą widzimy, w której żyjemy, którą potrafimy opowiedzieć - jest jeszcze, a może przede wszystkim, - inna postać, inna przestrzeń. Ten deszcz pada w tej drugiej przestrzeni. Pada w nas, pada w samej istocie naszych myśli. W tak zwanej - rzeczywistości nie może dziać się, padanie deszczu. Bo bez myśli, ta rzeczywistość jest martwa. I to nie tak prosto martwa, jak coś, co umarło, tylko tak strasznie martwa, jak coś, co się nie narodziło, co nie powstało. Bo to, co nawet umarło, to jednak - było i myśli, które to coś animowały, nie przestały istnieć. Gdzieś w ich idei, przeniesione w wieczność, zostały informacje o materii. Myśl ożywia nie tyko to, co nazywamy "żywym", myśl nadaje sens i kierunek, nawet najmniejszym cząstkom elementarnym. Myśl ożywia "materię nieożywioną". Myśl nie może być falą elektromagnetyczną, ani żadną inną. Jest piękniejsza i silniejsza niż jakiekolwiek wyobrażenie o fizycznym, materialnym systemie zależności. Myśl jest twórczą możliwością: powoływania, kształtowania, unicestwiania i rozpraszania - fal elektromagnetycznych i wszystkiego, co jest pochodną ruchu.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl