Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "spotkaj spotkam", znaleziono 744

Świat jest bardzo mały. Nie trzeba żyć na nim zbyt długo, by się o tym przekonać. Istnieje teoria, że na całym świecie żyje zaledwie pięćset osób [...], a co więcej, wszyscy ci ludzie się znają. [...] W istocie świat tworzą tysiące tysięcy grup liczących po pięćset osób, które przez całe życie wpadają na siebie, próbują się unikać, i nagle spotykają się zupełnie nieoczekiwanie w herbaciarni w Vancouver.
Wielokrotnie spotykałam się w życiu ze skazanymi pedofilami. Ci ludzie nie mają specjalnych znamion czy tatuaży zdradzających ich skazę. Ona się skrywa pod dobrotliwym ojcowskim uśmiechem lub pod elegancką koszulą. Oni wyglądają tak samo jak my i to właśnie jest tak bardzo przerażające - wiemy, że te bestie są między nami, ale owa wiedza w żaden sposób nas przed nimi nie chroni. Pedofile mają narzeczone i żony, które w swojej nieświadomości darzą ich szczerą miłością.
Pięterko w restauracji Karma w Ein Kerem, Tuvia Bar na ulicy Koresh, tylne pomieszczenie knajpki Marakija – tam spotykali się w Jerozolimie anusim. Tam Avi znalazł swoje miejsce, swój świat, o którym istnieniu nie miała pojęcia jego żona. A jeśli coś tam kiedyś słyszała, coś obiło się jej o uszy, to z pewnością nie wpadłaby na myśl, że jej przykładny mąż, z powracającymi co jakiś czas kryzysami wiary, do tego świata należy.
Życie na dole nieodłącznie wiąże się z udawaniem. Codziennie robisz rzeczy, których nie cierpisz. Wykonujesz obowiązki, słuchasz poleceń, załatwiasz sprawy. Udajesz zainteresowanie, pozorujesz zaangażowanie. Każdego dnia spotykasz się z ludźmi, których nie chcesz widzieć. Udajesz zadowolenie, satysfakcję. Tak naprawdę jednak czujesz tylko zmęczenie i znudzenie. I trochę gniewu. Wmawiasz sobie, że tak właśnie trzeba się czuć. Że wszyscy inni odczuwają to samo. Że tak jest zorganizowany świat.
Paradoksalnie im więcej posiadamy, tym częściej chorujemy. Czyż to nie dziwne? (...) Jak szczęśliwi byli nasi rodzice i dziadkowie, którzy spotykali się w grupach, by świętować pochody, sylwestry, majówki i wszelkie dni nadające się do zabawy. A teraz? Chcemy więcej i więcej. Szybciej i mocniej (...). Po jakimś czasie budzimy się i stwierdzamy, że nie mamy już ani przyjaciół, ani rodziny. Mamy tylko pracę. A ona nie jest w stanie zastąpić wspólnoty. Nawet jeśli wydaje się, że jest sensem życia.
Zatrzymanie się i kontemplacja rzeczy, nieskoncentrowane widzenie, które byłoby receptą na szczęście, ustępuje miejsca pogoni za informacją. Biegamy w poszukiwaniu informacji, ale nie zdobywamy wiedzy. Przyjmujemy wszystko do wiadomości, niczego nie pojmując. Przemierzamy kraje wzdłuż i wszerz, ale ale nie umiemy poznawać, Komunikujemy się nieustannie, nie uczestnicząc w żadnej wspólnocie. Przechowujemy ogromną ilość danych, obchodząc się bez przypominania sobie czegokolwiek. Gromadzimy znajomych i follwersów, ale nie spotykamy się z innymi.
Niektórzy szukają mnie przez życie całe, lecz nigdy się nie spotykamy, Pocałunek zaś ofiarowuję tym, którzy nie depczą mnie swymi stopami. Niektórzy mówią, że łaskami swymi obdarzam mądrych i gładkich, Lecz me błogosławieństwo jest dla tych, którym nie brak odwagi. Zazwyczaj me działanie zdaje się wszystkim darem cudnym, Lecz wzgardzona staję się potworem do pokonania trudnym I chociaż każdy cios mój góry kruszyć by pozwolił, Gdy zabijam, robię to bardzo powoli...
"Niektórzy szukają mnie przez życie całe, lecz nigdy się nie spotykamy. Pocałunek zaś ofiarowuję tym, którzy nie depczą mnie swymi stopami.
Niektórzy mówią, że łaskami swymi obdarzam mądrych i gładkich. Lecz me błogosławieństwo jest dla tych, którym nie brak odwagi.
Zazwyczaj me działanie zdaje się wszystkim darem cudnym. Lecz wzgardzona staje się potworem do pokonania trudnym.
I chociaż każdy cios mój góry kruszyć by pozwolił. Gdy zabijam robię to bardzo powoli."
Wygląda na to, żeśmy się zebrali w doborowym towarzystwie - stwierdziła Joyce. - Może założymy klub? Co mamy dzisiaj? Wtorek? W takim razie Klub Wtorkowych Wieczorów. Będziemy się spotykać co tydzień i każdy z członków po kolei będzie przedstawiał jakiś problem. Zagadkę, z którą zetknął się osobiście i która dotąd nie została rozwiązana. Ile nas jest? Raz, dwa, trzy, cztery - pięcioro. Powinno być sześć osób. - Zapomniałaś o mnie, kochanie. - Panna Marple uśmiechnęła się promiennie.
Doskwierała jej samotność. Jedynymi jej przyjaciółmi byli ci z Facebooka. Koleżanki, z którymi pracowała, miały mężów, małe dzieci i swoje problemy. Nie spotykała się z nimi prawie wcale. Mieszkała w Wiedniu już od roku, a z nikim dotąd się nie zaprzyjaźniła. Najprzyjemniejszy sposób spędzania wolnego czasu stanowiło dla niej siedzenie na balkonie wychodzącym na wewnętrzny ogród z dorodnymi sosnami, wierzbami i krzakami róż. Rozmawiała z nieznanym ojcem, którego wyimaginowany obraz nosiła w sercu.
Czarownica nie robi czegoś tylko dlatego, że w danej chwili wydaje się to dobrym pomysłem. To już praktycznie chichot! Czarownica codziennie musi spotykać ludzi głupich, leniwych i ogólnie niemiłych, i z całą pewnością mogłaby sobie pomyśleć, że świat znacząco by się poprawił, gdyby im przyłożyć. Ale nie robi tego, gdyż - jak tłumaczyła kiedyś panna Tyk - a) świat stałby się lepszy tylko na bardzo krótki czas, b) potem natomiast stałby się trochę gorszy, i c) czarownica nie powinna być tak głupia jak oni.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
3:1 dla „Solidarności”
W wyborach 1989 roku nie tylko władzę zdumiała niska frekwencja
Po Okrągłym Stole, przed wyborami parlamentarnymi w 1989 r., wydawało się, że rządząca koalicja – PZPR, ZSL, SD – może być pewna swego. Kompromis zawarty z opozycyjną „Solidarnością” akceptował realia ustrojowe i zakładał, że obie strony są skazane na siebie, wbrew wszelkim istniejącym różnicom, gdyż żadna nie jest w stanie samodzielnie osiągnąć założonych celów. Kontrakt przewidywał wybory niekonfrontacyjne – wprowadzono jednorazowe gwarancje zachowania przewagi rządzącemu obozowi (65% składu Sejmu) – lecz konkurencyjne (na 35% miejsc w Sejmie i wszystkie mandaty w Senacie). Bez wątpienia opozycja wybory wygrała. Ale dlaczego aż tylu się wstrzymało, nie wzięło udziału w głosowaniu? Publicznie roztrząsano, co oznacza ten rezultat. Czy rzeczywiście partia przegrała? Potem doszły jeszcze pytania o przyczyny licznych skreśleń wszystkich kandydatów, i koalicji, i opozycji. W partii przede wszystkim pytano: czyja to wina? W analizach przyczyn takiego zachowania elektoratu przytaczano różne argumenty, m.in. taktykę „drużyny Wałęsy”, agresywność kampanii wyborczej „Solidarności”, złamanie umowy o unikaniu konfrontacji, brak własnej ofensywności, rozbicie głosów z powodu dużej liczby kandydatów, słabość kampanii propagandowej, kryzys gospodarczy, a nawet rzekomo mylące wyniki sondaży (o czym dalej). Stosunkowo rzadko pojawiały się wypowiedzi wskazujące na związek między niepowodzeniami w reformowaniu systemu politycznego a porażką koalicji oraz na efekt rozliczenia z przeszłością, dążenia do zmian. Polacy nabrali przekonania, że PZPR, kolejne ekipy rządzące, mimo swoich wysiłków reformatorskich, nie są w stanie sprostać wyzwaniom nowych czasów. Dała o sobie znać wszechobecna potrzeba powiedzenia nie. Wolę zmian wyrażano już powszechnie. W wyborach miano przesądzić, kto owe zmiany przeprowadzi, jaka siła polityczna, jacy ludzie. Po pewnym czasie pogodzono się z faktem, że były to wybory rozliczeniowo-plebiscytowe, głosowano za zerwaniem ze starym porządkiem, za zmianą, czyli „przeciw”; w proteście organizowanym od nowa przez „Solidarność”. Głosowano za odsunięciem dotychczasowej nomenklatury od rządzenia, a nie za wyborem jakiegoś konkretnego programu, bo takiego Komitet Obywatelski nie miał. (Przecież późniejszy program Balcerowicza nie zyskałby poparcia). Również nie wybierano rozmyślnie konkretnych ludzi z opozycji, bo ich nie znano; chciano żeby było inaczej niż dotąd, chociaż nie za bardzo wiedziano jak inaczej. Opozycyjne obiecanki cacanki (chcemy… będziemy… popieramy… domagamy się…), same dobre rzeczy (wolność, reformy, suwerenność) brzmiały pociągająco, ale co znaczą naprawdę, miano się przekonać, jak zawsze, dopiero w praktyce. W owym czasie wydarzenia przyspieszyły, działo się tak wiele i szybko, że nie dostrzeżono istotnej zmiany, jaka zaszła w opinii społecznej. Władze od lat tkwiły w przekonaniu, że najważniejsze po stanie wojennym to odzyskać zaufanie społeczne i na tym skupiały główny wysiłek. Cieszono się z rosnącego poparcia, że coraz mniej jest kwestionujących dobre intencje władzy, czołowych polityków i instytucji. Pod koniec rządów Zbigniewa Messnera, w 1987 r., okazało się, że nie wystarczy już cieszyć się zaufaniem, a nawet sympatią. Rządy z lat 80. darzono mniejszym lub większym zaufaniem, miały wiele zalet, dobrych intencji – tego im nie odmawiano, a w każdym razie nie kwestionowano w takim stopniu jak zdolności do wprowadzenia oczekiwanych zmian. („Chcą może i dobrze, ale nie są w stanie, nie dają nadziei, nie ma gwarancji, że błędów nie powtórzą i skończy się jak zawsze”). Zarzucano władzom oportunizm, brak zdecydowania, nieskuteczność działania, brak wymiernych rezultatów. Nawet doceniano szczytne zamiary i pracowicie sporządzane dokumenty, ale krytykowano ich zbyt ostrożną, aż ślamazarną realizację. Od 1986 r. koalicja rządząca stale traciła na wiarygodności, a w konsekwencji zaczęło maleć jej poparcie społeczne. Wypominano jej niespełnione obietnice, nasilił się sceptycyzm, oczekiwania społeczne przeniosły się ze sfery zamierzeń do sfery gwarancji. Polityczne poparcie dotychczasowych reformatorów na zasadzie zaufania już nie wystarczało, a wiarygodność z trudem pozyskiwaną już utracono. Ludzie chcieli gwarancji, mogli poprzeć tylko polityków wiarygodnych. Tej istotnej zmiany nie udało się w porę rozszyfrować i uwzględnić w praktyce politycznej. W rezultacie tzw. operacji cenowo-dochodowej władza po raz kolejny zawiodła, doprowadziła do spiętrzenia trudności rynkowych i krachu gospodarczego. Reforma gospodarcza nie dawała już nadziei. Także rząd Mieczysława Rakowskiego i sam premier, chociaż zyskał bardzo wysokie notowania i przyspieszył zmiany, nie przełamał tego symptomatycznego zwrotu opinii społecznej, nie było już na to czasu. Poparcie dla drużyny Lecha podwajało się co dwa tygodnie, w każdym kolejnym sondażu. Jednak spora część elektoratu do końca bała się „Solidarności” i nie dała jej wiary. Jednym odmówiono poparcia z uwagi na przeszłość, drugim – w obawie o przyszłość. Posłanka Anna Urbanowicz, charakteryzując swoje 42 spotkania z wyborcami (woj. skierniewickie), m.in. zauważyła: „Niewiara, że można coś zmienić. Obawa, że my będziemy po wyborze tacy sami jak dotychczasowi posłowie, ponieważ znajdziemy się w kręgach władzy” („Znak”, lipiec 1989 r.). Kierownictwo „Solidarności” trafnie odczytywało nastroje, wiem, że uważnie analizowano komunikaty CBOS i odpowiednio uwzględniano w swojej kampanii wyborczej. Społeczeństwo postanowiło dać szansę tym, którzy jej dotąd nie mieli, wyborcy głosowali na nadzieję. Bardzo skutecznie namawiała do tego „Solidarność”: „Wybierz nadzieję”, głosiło jedno z haseł wyborczych na ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Odrębnym tematem w rozpatrywaniu powodów porażki, sprawą zdumiewającą była stosunkowo mała frekwencja wyborcza jak na tak emocjonującą batalię o tak wysoką stawkę. Fakt ten wszystkie ugrupowania starały się wykorzystać przede wszystkim na własną korzyść. W powyborczych partyjnych ocenach, w oficjalnych dokumentach, na specjalnie temu poświęconym plenum KC PZPR zgodzono się, że w tych okolicznościach nie sposób było wygrać z „Solidarnością”. Skumulowanie negatywnych zjawisk gospodarczych – załamanie sytuacji rynkowej, inflacja, uciążliwości dnia codziennego i – po raz pierwszy w PRL – strajki chłopskie, w środowisku, które tradycyjnie dawało najwięcej głosów rządzącej koalicji. Ale dlaczego zawiodły kompromisowo przyjęte gwarancje zabezpieczające przed tak sromotną porażką? Czy odpowiedzialni za polityczne przygotowanie i organizację kampanii zapomnieli o optymistycznych zapewnieniach i nie tak dawno demonstrowanym poczuciu pewności siebie? Po pierwsze, optymizm co do szans kandydatów koalicji okazał się nieuzasadniony. Wydawało się, że osobom z nazwiskami, szanowanym za dorobek naukowy, zawodowy, cieszącym się powszechnym uznaniem łatwiej będzie przekonać do siebie wyborców niż mało znanym pretendentom spod znaku „Solidarności”. Zlekceważono możliwość wyborów plebiscytowych, głosowania na drużynę Wałęsy, w proteście przeciw dotychczasowym niepowodzeniom: nowe kontra stare (czyli ugrupowaniom odpowiedzialnym za przeszłość, mniejsza o nazwiska). Optymizm na wyrost wywarł negatywny, żeby nie powiedzieć fatalny wpływ na wiele konkretnych decyzji, a szczególnie na wybór wariantu ordynacji do Senatu (większościowej zamiast proporcjonalnej). Po drugie, skoro zdecydowano się na ordynację większościową, czyli sytuację, w której zwycięzca bierze wszystko, a reszta głosów przepada, nie wolno było dopuścić do rozproszenia kampanii na wielu kandydatów, należało maksymalnie skupić się właśnie na nazwiskach osób o największych szansach (co zrobiono w ostatnim tygodniu, niestety już za późno; w niektórych okręgach do końca nie udało się osiągnąć jednomyślności co do osób, które mają być popularyzowane). Po trzecie, nazwiska osób umieszczonych na liście krajowej świadczyły o mylnej ocenie sytuacji. Zaszła istotna zmiana w nastrojach społecznych. Nie doceniono zagrożeń, jakie wystawienie tak skonstruowanej listy może powodować, i nie stworzono odpowiednich zabezpieczeń (więcej kandydatów na 35 mandatów, druga tura głosowania). W znacznej części nawet członkowie partii nie utożsamiali się z listą prominentów, bo mieli wątpliwości, nie rozumieli intencji kierownictwa, nie identyfikowali się z jego decyzjami, skreślali wręcz, odreagowując swoją złość. Jak to w rewolucyjnych zawirowaniach bywa, na pożarcie rzucono ekipę reformatorów, wycięto tych, którzy odważyli się demokratyzować system, wprowadzać pluralizm i reformy. Po czwarte, naiwnością okazały się rachuby, że wybory będą konkurencyjne, ale nie konfrontacyjne, a faktycznie stały się terenem ostrej walki politycznej. Opozycję traktowano w białych rękawiczkach, łagodzono spory i kontrowersje. Liczono na współdziałanie, koegzystencję koalicji z opozycją, przestrzeganie kompromisowych ustaleń i zasad kultury politycznej w związku z koniecznością wspólnego działania przez okres trudnych reform ustrojowych. „Uśpiono” partię, zabrakło przebojowości, determinacji. Na szalejącą demokrację w koalicji „Solidarność” odpowiedziała dyscypliną partyjną i bojową mobilizacją. Na pojednawcze gesty partyjnych – plakat z szeryfem idącym do pojedynku pod znakiem „Solidarności” (z filmu W samo południe z Garym Cooperem). Złudnie formułowano przewidywania co do zachowań Kościoła rzymskokatolickiego. Wydawało się, że przyjęcie przez Sejm korzystnych dlań ustaw i przyjazny dialog władz państwowych i kościelnych zapewnia neutralną postawę księży, powściągliwość duchowieństwa, tymczasem parafie niemalże powszechnie włączyły się do akcji wyborczej na rzecz kandydatów opozycji, tworząc im infrastrukturę organizacyjną.
– Aha. A co tam, jak mawiał towarzysz Gierek, w waszym życiu osobistym ?
– Mieszkam sam, jeżeli o to pytasz.
– Spotykasz się z kimś ?
– Tak, tato. Już ci powiedziałem. Z podejrzanymi. Wyjątkowo nieprzyjemne typy.
– Z podejrzanymi sobie życia nie ułożysz.
„To prawda”, pomyślał. A już na pewno nie z tymi, z którymi ostatnio rozmawiał.
– Skąd wiesz, może zakocham się w jakiejś pięknej kobiecie, która zamordowała swojego złego męża?
– Tak, jasne, najlepiej tasakiem. – Ojciec zapewne uśmiechnął się drugiej stronie słuchawki. Znowu chwila przerwy.
Gdy tylko przyjeżdżamy do obcego miasta, ogarnia nas uczucie bezdennej samotności. Myśl powraca uparcie do krajobrazu, murów, ulic, które opuściliśmy. Ale kiedy spotykamy kobietę, która gotowa jest nam się oddać, staję się ona dla nas natychmiast nowym światem, nową ojczyzną, jej szczera lub udana czułość otacza nas niby ochronna tarcza. Staje się dla nas ostoją, przytułkiem. Kobieta jest dla cudzoziemca cząstką ojczyzny na obcej ziemi. Komitet emigracyjny powinien utworzyć na granicach stacje, na których kobiety byłyby przydzielone samotnym podróżującym.
Gdy spełniło się jej marzenie o mieszkaniu w Wiedniu, które zaświtało w jej główce, kiedy jako mała dziewczynka wraz z matką zwiedzała to miasto, po raz pierwszy w życiu uśmiechnął się do niej los. W Polsce spotykały ją same niepowodzenia. Tymczasem tutaj wkrótce po przybyciu znalazła zatrudnienie jako asystentka doskonałego dentysty. W jego luksusowym gabinecie poczuła się jak w raju w porównaniu z przychodnią stomatologiczną, w której pracowała w rodzinnym Bielsku. Wszystko było tu świetnie zorganizowane, obywało się bez najmniejszego stresu. Nie to, co w Polsce, gdzie każdego ranka robiło się jej niedobrze na myśl o wyjściu do przychodni.
Tak to się właśnie odbywa. To jest moje przekleństwo. Jednego dnia skarżę się na nadmierną kochliwość i szczerze pragnę się zmienić. Przychodzi kolejny dzień, spotykam sympatycznego chłopaka, który mówi mi coś miłego i patrzy tymi swoimi ciemnymi oczami, a we mnie serce topi się jak wosk. I już wiem, że się zacznie. Najpierw będę o nim myślała wieczorami, tuż przed zaśnięciem. Pewnej nocy może mi się nawet przyśni. Potem zacznę, pod byle jakim pretekstem, szukać jego towarzystwa, wynajdować sprawy niecierpiące zwłoki, aby go zobaczyć, porozmawiać z nim. Później wpadnę po uszy.
Zaczynamy powoli rozumieć, skąd się bierze często spotykana w żydowskiej pamięci tego okresu uwaga, że „miejscowi” – to mogli być Ukraińcy, Litwini albo Polacy – „byli gorsi od Niemców”, chociaż dobrze wiadomo, a Żydzi wiedzieli o tym jeszcze lepiej od innych, że Zagłada to dzieło nazistów rozniesione po Europie podczas wojny przez okupację niemiecką. Tę dziwną cechę żydowskiej pamięci można sobie tłumaczyć w ten sposób, że śmierć zadawana przez osoby znajome wywołuje szczególne cierpienie, w moralnym sensie tego słowa, ze względu na doświadczany akt zdrady, którego równocześnie pada się ofiarą.
Spotykali się coraz częściej. Tymczasem drzewa zdążyły zgubić wszystkie liście, a na szczycie najwyższej góry pojawił się śnieg. Cienie ludzi przechodzących przez most były długie i wąskie. Zima tego roku zaatakowała cicho, z zaskoczenia, ale za to z dużą zaciekłością. Zrobiło się wyjątkowo zimno i Yasui złapał grypę. Kiedy temperatura jego ciała wzrosła zbyt mocno jak na zwykłą grypę, Oyone zaczęła się martwić. Jednak w niedługim czasie gwałtownie spadła. Wydawało się, że lada dzień całkiem wyzdrowieje, ale niewielka gorączka dręczyła go jednak każdego dnia.
Wielkie zło jest niczym - (...). Wielkie zło występuje tylko czasem; jest, jest wielki, ale - rzadko w końcu spotykane. Najgorsze - (...) - jest szare zło; zło zwykłe, powszednie, zamazane i niewyraźne; zło, nad którym świat przeszedł do porządku dziennego; zło, które spotyka się na każdym kroku a któremu przyznano rację bytu; zło, o którym mówi się, "tak to już jest". To zło, które czai się w obrzydliwie oczywistym stwierdzeniu, że "ludzie są różni"; szare zło, które śpi w każdym niewolniku, w każdym trędowatym, w każdym bezrękim i w każdym biedaku; szare zło rozbójników i gwardzistów; szare zło skrytobójców.
Ania miała  dwójkę dzieci, chłopców. Jeden miał może pięć lat, drugi niespełna rok. Pięciolatek czuł sympatię do polskiej opiekunki. Był jej  ciekaw. Gdy zaproszona na jego urodziny wręczyłam mu urodzinowe pudełeczko z misiami Haribo, na zawsze pozostałam w jego  sercu. Zostawił ojca skręcającego urodzinowy rower. Otworzył  pudełeczko, a wtedy wysypały się misie. On ucieszony zbierał je,  mówiąc: „Aż tyle?”. Świat poza misiami Haribo na chwilę przestał dla niego istnieć. To on czynił nasze spacery znośnymi. A nawet przyjemnymi. Spotykaliśmy się w parku pod zamkiem i chodziliśmy dróżkami w normalnym tempie. Chłopiec zrywał dla nas  kwiaty. Raz stokrotkę dostawała Aleksandra, raz ja. Cieszył się  przy tym i pilnował, żeby każda z nas dostała po równo.
Otóż prawda jest taka, że narratorzy babilońscy konstruując opis dialogu nowego bóstwa Judejczyków zapożyczyli zdanie z Awesty, w którym bóg odpowiadając na pytanie kim jest, powiedział, że jest Ahura Mazdą. Do BH zaplanowano inne bóstwo, więc imienia, Ahura Mazda narratorzy nie mogli wstawić i je pominęli, z tego to powodu, nad tym skopiowanym przez nich, niekompletnym zdaniem z Awesty wciąż znajdują się dyskutanci.
W Awescie, w Ohrmazd Yasht, w pytaniach o kolejne Imiona, Mazda powiedział:
(awest.) «vîsãstemô ahmi ýat ahmi mazdå nãma», tzn. «Dwudzieste: Jestem który jestem Mazda Wszechwiedzący» [Avesta, Khorda 1898, Ormazd Yt I,8]. W języku angielskim spotykane jest również takie tłumaczenie: «Twentieth: I am that I am called Mazdâ»
W tym miejscu wypada przypomnieć, że psychoanaliza w jej rozmaitych odmianach i wersjach – nadal pozostaje w polskiej nauce o literaturze – mimo niestrudzonych wysiłków pojedynczych badaczy na przykład Danuty Danek, Pawła Dybla czy Czesława Dziekanowskiego – niedostatecznie wyzyskanym sposobem myślenia o literaturze, a przecież wielce przydatnym w dociekaniach nad twórczością artystyczną różnych epok. W stosunku do tego, z czym spotykamy się w nauce światowej – w Polsce jest to zaniedbanie ewidentne. Psychoanalityczna interpretacja, różni się zasadniczo od sposobów analizowania i „badawczego czytania” tekstów literackich powszechnie stosowanych w polskim literaturoznawstwie. Jednak rację bytu tej lektury uzasadnia m.in. podstawowy wyróżnik, którym jest - najogólniej rzecz całą ujmując- wskazanie na głębsze, „ukryte” znaczenie interpretowanych tekstów, dotarcie do ich prawdy, która jest z istoty niedostępna autorom stosującym inne niż psychoanalitycy metody interpretacji. Oddziaływanie teorii Freuda i jego następców na polskie literaturoznawstwo i literaturę międzywojenną - wbrew dotychczas panującym u nas opiniom - było nie tylko bardzo różnorodne, ale wiązało się często z bardzo oryginalnymi i nowatorskimi odczytaniami klasycznych i współczesnych utworów literackich.
Bieszczady wyłaniają się z wiszących ciężko nad dolinami porannych mgieł zielone, gęste od drzew, porośnięte tylko z rzadka sosnami i świerkami. Drzewa liściaste na zboczach i szczytach widziane z daleka przypominają wyrastający ku niebu jedwabisty zielony dywan, wynurzający się z ziemi długimi, spłaszczonymi falami. Charakter tych gór, łagodne szczyty i soczysta zieleń przywodzą na myśl Bałkany, które duchem i geografią zaczynają się właśnie tutaj. Bieszczady, częściej niż inne góry przygarniały wyrzutków, uciekinierów od cywilizacji, wybaczały grzechy, nie pytały nikogo o przeszłość. Nie wybaczały jedynie słabości. Polskie, ukraińskie, słowackie, melanż wzajemnie zrozumiałych języków i podobnej mentalności pogranicza. Grubszy przemyt i drobny handelek, który w latach rozpadu jedynie słusznego systemu narodził takie miejsca, jak dworzec Keleti w Budapeszcie, gdzie Europa środkowa spotykała się z południem, czy betonowe wejście od kuchni na Wielki Bazar w Stambule, gdzie zamieniano radzieckie aparaty Zorka i polskie żelazka na amerykańskie dolary. Słowiańskie myślenie bardziej sercem, niż rozumem tak, jak w weselnej piosence „Ajde Jano” z rdzennie serbskiego Kosowa, która kołatała się Jerzemu po głowie, kiedy rano siodłali konie. „Dom sprzedamy, konia sprzedamy, byle tylko tańczyć i śpiewać.” W tej piosence rozbrzmiewało orientalne frazowanie rodem na wschód od Stambułu, echo tureckiej okupacji Serbii, tęskne struny Kurdystanu i rytmy rozpalające czardasza, które przeniknęły do melodii Podhala, czysta tęsknota za beztroską i tańcem. W kole tańczą lekko, na palcach, jakby nie istniała grawitacja
© 2007 - 2024 nakanapie.pl