Avatar @tsantsara

@tsantsara

Bibliotekarz
138 obserwujących. 348 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 11 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
138 obserwujących.
348 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 11 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.

Blog

wtorek, 25 marca 2025

Notatki na marginesie życia kulturalnego: Przegląd filmu niemieckiego 2025 (17 - 31 stycznia)

Od lat regularnie i najczęściej z przyjemnością oglądam (nie zawsze) najnowsze produkcje kina Niemiec, pokazywane w ramach zimowych prezentacji Tygodnia Filmu Niemieckiego. Impreza odbywa się już ponad 20 lat i zawiera zestaw filmów wystarczający na cały tydzień - każdego dnia inny film. Program wybierany jest wspólnie przez przedstawicieli Domu Norymberskiego w Krakowie, warszawski Goethe-Institut i konsulat Niemiecki we Wrocławiu. Zwykle są to starannie dobrane i warte obejrzenia tytuły: mniej rozrywki, więcej wątków społecznych, które trafnie charakteryzują kraj za Odrą i jego problemy. Po latach doświadczeń z przeglądem można by sądzić, że niemieckie kino jest nad wyraz poważne, problemowe, że wręcz nie oferuje rozrywki. Na pewno tak nie jest, ale jestem zadowolony z tej właśnie formuły - we Wrocławiu film niemiecki w tym właśnie doborze zdobył sobie wierną publiczność, choć w większości składającą się chyba z (całkiem licznych) miejscowych germanistów i w niewielkim procencie jeszcze pracujących we Wrocławiu Niemców. Dobrze, że filmy są "problemowe" ponieważ istotnie przybliżają sprawy, którymi żyje się za Odrą, a niekiedy nawet można nawet porozmawiać z twórcami. A przy ambitnych filmach po prostu jest o czym rozmawiać. Nie zawsze jednak się chce... zwłaszcza, gdy ktoś przyjeżdża z gotową tezą, która w dodatku jest fałszywa. Tak było niestety w tym roku...

 

Ale publiczność nie zawsze dopisywała. Przed laty film niemiecki nie kojarzył się polskiej publiczności pozytywnie. Schlöndorf czy Wenders byli wyjątkami, Herzog - eine Randerscheinung. Dlatego na pierwszych przeglądach można było obejrzeć filmy niemal za darmo - konsulat płacił za seans. Były tańsze karnety. Potem były tańsze bilety, promocje dla nauczycieli... Teraz już płaci się pełną cenę kinową i karnetów się nie przewiduje. Najwyraźniej impreza zdobyła swoją publiczność, ponieważ kino - często jedno z większych w multipleksie Nowe Horyzonty - raczej nie świeci pustkami. Wcześniej chodziłem na wszystkie filmy i nie było praktycznie zawodu. Teraz już sobie odpuszczam tematy, które znam i filmy, które - jak się domyślam z ich opisu - raczej niczym mnie nie zaskoczą, mają bowiem charakter społecznych produkcyjniaków, bo robione są nie "na zamówienie społeczne", lecz instytucji, których celem jest ideologiczne wychowanie społeczeństwa. Dlatego z 9 filmów wybrałem w tym roku do obejrzenia 4. Obejrzałbym chętnie i 5, bo Południca, film w realiach mitycznego, europejskiego centrum rozrywkowego, jakim w latach 20ych stał się Berlin, wart był chyba poświęcenia mu wieczoru, ale nie pasował mi termin. Świadomie natomiast opuściłem  "powtórkowy", bo pokazywany już przed laty Toni Erdmann (skądinąd naprawdę wart obejrzenia). 6 interesujących na 9 to i tak nieźle.

 

Mój tegoroczny wybór to:

Weekendowi buntownicy (Wochenendrebellen) - fabuła wzięta z życia, ponieważ reżyser Marc Rothemund oparł fabułę swego filmu na prawdziwej historii słoweńskich rodziców autystycznego dziecka, opisanej zresztą w książce przez ojca tejże rodziny, Mirco von Juterczenka. Film ma swoje prawa, nie protestuję więc, a to, że niektóre sytuacje wypadły nieco sztucznie i poglądowo, składam na karb chęci uniknięcia negatywnych emocji wobec bohaterów, zwłaszcza że film pewnie miał trafić również do młodzieżowej widowni. Widzę wyraźnie jego misję: przekazanie w lekkiej formie mało jeszcze rozpowszechnioną wiedzę o charakterze i objawach autyzmu, jakim dotknięty jest Jason. Mimo aż nienaturalnie ciepłej atmosfery i pełnego zrozumienia dla idiosynkrazji najstarszego syna, Jason jest trudny w szkole i terroryzuje rodzinę swoimi atakami histerii. Rodzina wręcz bezwarunkowo podporządkowuje się kaprysom dziecka, a on stawia wszystkim egoistycznie i bardzo autorytarnie własne warunki współżycia, od których nie ma odwrotu. Jego spektrum autyzmu nie pozwala mu zrozumieć przenośni, nie rozumie ironii, humoru, nie czyta intencji mimiki, trzyma się tylko żelaznej logiki. I kiedy zapragnie zostać kibicem jakiejś drużyny piłkarskiej, musi poznać wszystkie, być na każdym stadionie podczas meczu. Dotychczas zajęty pracą ojciec zobowiązuje się "rozwiązać ten problem" i pojechać z synem na wszystkie stadiony w Niemczech i nie tylko... To nieoczekiwanie socjalizuje syna, a jednocześnie zmusza ojca, by poświęcił mu swój czas. Socjalizują się wzajemnie. I to pozwala uratować Jasona przed zmarnowaniem jego potencjału. Okazuje się (przynajmniej z filmu), że autyzm można oswoić i to nie tylko przystosowując się bezwarunkowo do kaprysów, lecz i autysta może coś próbować zrozumieć i zaakceptować dla niego wcześniej niekomfortowe sytuacje. Bardzo pozytywna energia powstaje w tym filmie, mimo, że jest trochę sztuczny.

 

Jeszcze bardziej sztuczny wydać się może film W dobrej wierze (Gotteskinder) Frauke Lodders. Tematyką wpisuje się z jednej strony w spektrum Netflixa (miłość homoerotyczna itp.), z drugiej zaś, zgodnie z perspektywą neoliberalną, religia została przedstawiona jako sekta. Ciekawe, że tu nie są to katolicy - wynika to zapewne wynika z innej większości religijnej w Niemczech. Z perspektywy protestantów Wolny Kościół (Freikirche) to sekta, choć, co ciekawe, wyszedł właśnie z ich środowiska i jest o wiele bardziej dynamiczny, nie tylko w Niemczech, jeśli chodzi o tzw. nawrócenia. Dwa słowa o fabule. Młodzi ludzie, dzieci głęboko wierzących rodziców czują się wręcz sterroryzowani religijnie przez ojca, lidera wspólnoty. Jest ciepły, opiekuńczy, interesuje się nimi, ale religia na jego drabinie wartości stoi chyba ponad rodziną. W młodości sam był rebeliantem, nawrócił się późno, ale wie, że to mu uratowało nie tylko rodzinę, ale i życie. Teraz za wszelką cenę chce ochronić swe dzieci przed błędami, jakie sam popełniał w młodości. Jest charyzmatyczny ale jego chęć ochronienia dzieci przed złem przybiera oznaki tyranii. Tym bardziej, że pokusy są wielkie - Hannah zakochuje się w młodym, niewierzącym rebeliancie, a Timotheus - choć stara się z tym walczyć - czuje, że jest gejem... Koniec jest podwójnie smutny, ale daje asumpt do dyskusji i do myślenia. Morał? Młodzi ludzie mają prawo popełniać własne błędy? Muszą sami znaleźć własną drogę. A nadmierna troska rodziców może bardziej skrzywdzić, niż w tym pomóc.     

 

Najlepszy film tego przeglądu to dla mnie ewidentnie Symfonia o umieraniu (Sterben) Matthiasa Glasnera. W umieraniu Niemcy są najlepsi - przecież Der Tod ist ein Meister aus Deutschland (Paul Celan). I ten film jest nie tylko świetny dramatycznie, ale też muzycznie, bardzo interesujący również światopoglądowo. Bohaterami są Tom - dyrygent po trzydziestce, który dotąd się nie przebił, prowadzi tylko młodzieżowe orkiestry na bazie projektów i jego przyjaciel Bernard - obiecujący kompozytor z tym samym problemem zawodowym. W tle są jeszcze pozostali członkowie rodziny Lunies: rodzice Toma - cierpiący na demencję Gert i jego żona Lissy, oraz Ellen - siostra Toma, która pracuje jako technik dentystyczny i ma więcej problemów: z sobą, z alkoholem i z niemożnością znalezienia faceta nie tylko do łóżka. Tematów i problemów jest tu cała masa. Na pierwszym planie specyficznie autentyczne stosunki rodzinne panujące w wielu niemieckich rodzinach: nikt nikogo nie kocha, nie potrafi okazać uczucia, każdy żyje własnym życiem, nie czuje się związany z rodziną. Brak miłości w domu owocuje chaosem uczuciowym w późniejszym życiu. Tom wychowuje nie swoje dziecko z partnerką, ale utrzymuje stosunki seksualne z inspicjentką chóru na zasadzie "przyjaciółki do łóżka". Ellen jest alkoholiczką, która z łatwością wyrwie interesującego faceta na jedną noc, ale wiadomo: Alle gute Männer sind wie Toiletten: entweder besetzt oder beschiessen. Nie wiemy, dlaczego Lissy nie kochała dzieci - może dlatego, że naprawdę nie kochała też męża? Oddaje go do domu opieki, bo sama jest terminalnie chora i zmęczona jego brakiem pamięci i pilnowaniem go na każdym kroku. Jest pragmatystką w każdym calu. Ich dzieci czuły się chyba pominięte, niekochane - Ellen przez ojca, Tom przez matkę. Więc jeden temat to miłość i jej brak w rodzinie lub w związku. Drugi, to przyjaźń. Przyjaźń aż po śmierć. Lub raczej pozwalająca przyjacielowi się zabić...Jak w obliczu chęci umierania ma się zachować prawdziwy przyjaciel? Walczyć do końca, czy może pozwolić znajdującemu się w depresji umrzeć? Wręcz pomóc mu popełnić samobójstwo... Ale dlaczego Bernard od 20 lat chce się zabić? Bo "nie każdy ma talent do tego, by być szczęśliwym" - jak mówi Tom w filmie? Bernard nie wierzy w siebie. Nie może też znieść tego, iż nie może napisać tego, co chce, bo z jednej strony orkiestra tego nie będzie umiała zagrać, a z drugiej bo publiczność tego nie przyjmie. Więc on musi wyjść ku gustom publiczności, co napełnia go odrazą do samego siebie, bo wtedy, jego zdaniem, ociera się o kicz. Ma dość poruszania się po cienkiej linii kompromisu między jednym a drugim. Sfrustrowany wrażliwiec widzi, że w swej niechęci do samego siebie krzywdzi otaczających go ludzi, woli więc pomóc im swym odejściem. A przy tym muzyka, jego muzyka (muzyka: Lorenz Dangel ), która rozbrzmiewa w filmie jest naprawdę piękna i poruszająca. Bardzo smutny film obrazujący to, co się w dzieje w Niemczech w obszarze uczuć. A może już nie tylko tam? Ten świat, ten kryzys uczuć przychodzi również do nas. To bardzo ciekawy, przejmujący film. Warto obejrzeć - wchodzi do kin studyjnych w Polsce.

 

I to by właściwie wystarczyło, ale z kronikarskiego obowiązku postanowiłem zobaczyć rodzaj fabularyzowanego dokumentu, jakim w zasadzie jest Wódz i uwodziciel Joachima A. Langa. To nietypowy film, bo w oparciu o dokumenty i przekazy reżyser podjął się zrekonstruować w fabularnej formie relacje panujące między Hitlerem a jego ministrem propagandy Goebbelsem. Relacje i kontakty nie tylko w kwestiach "państwowych" lecz i prywatnych. Myślę o scenach jak ta, kiedy Magda, żona Goebbelsa, szantażuje go w obecności kochanka (oboje nie byli sobie wierni), że ujawni romanse męża Hitlerowi, przed którym oboje zmuszeni byli udawać przykładne małżeństwo. Zamysł filmu jest ciekawy sam w sobie, ale film raczej nie pozostaje w pamięci.

Największym rozczarowaniem była jednak rozmowa po filmie. Prowadziła ją Beata Maciejewska z GW i robiła to nie tylko niezręcznie, ale też w poczuciu przekazania ideologicznego frontu trzymanego przez gazetę, w której pracuje. Robiła to tak nachalnie, że publiczność prawie nie miała pytań... Reżyser niestety nie dojechał. Konsultant historyczny prawił komunały nie mogąc pojąć własnych współobywateli w Niemczech, którzy na polityków i media niemieckie zaczynają się wypinać. Poglądy prof. Ruchniewicza nie odbiegają najwyraźniej od tej dwójki - nie miał nic do dodania. Znajomi historycy wyszli zaraz na początku, stwierdzając, że nie ma z kim rozmawiać. Najważniejszym pytaniem, jakie padło z sali, był pełen obawy głos: Czy sytuacja polityczna w Niemczech może się tak rozwinąć, że będziemy mieć powtórkę z nazizmu? I co odpowiadają tuzy historiografii obecni na sali? Oni nie wiedzą! Nie wiedzą, dlaczego popularność zyskują partie protestu i dlaczego sytuacja polityczna tak się rozwija. Kłamią czy kpią w żywe oczy? Wszyscy dookoła widzą, ale oni nie. Mają tylko nadzieję, że powtórki nie będzie... A przecież to proste: kryzys migracyjny i wynikające z niego obciążenia finansowe powodują niekonkurencyjność i upadek przemysłu w Niemczech, postępują zwolnienia, dekapitalizuje się infrastruktura, brak pieniędzy w systemie zdrowia, zadłużenie kraju i pogarszające się warunki socjalne. A tym samym skutkuje ideologiczny "Zielony ład". A żeby tego było mało, istnieje blokada informacyjna w niemieckich mediach: jeśli ktoś próbuje o tym rozmawiać, od razu zostaje napiętnowany jako "faszysta". Ludzi protestujących przeciwko decyzjom polityków nikt nie chce słuchać, nikt nie próbuje z nimi rozmawiać. A profesorowie na sali tego nie widzą, bo to ich formacja polityczna prowadzi taką politykę. To wygląda jak jakaś zmowa milczenia... Faktycznie, nie ma z kim rozmawiać. 

 

Tagi:
#NoweHoryzonty#filmniemiecki
czwartek, 30 stycznia 2025

Notatki na marginesie życia kulturalnego: Capitol - Priscilla

Teatr Capitol - Priscilla

 

Nie obejrzałem filmu (1994), więc ów "brak" postanowiłem sobie powetować lokalną wersją musicalową (premiera: 2022, październik). Nie jest łatwo, bo spektakle w Capitolu wyprzedają się zwykle na miesiąc do przodu. Właściwie tylko to dało się w grudniu jeszcze kupić - trudno. Rzecz nie jest nowa, więc publiczność - w pierwszym rzędzie oczywiście wrocławska (żeńska) młodzież licealna - nie wykupuje biletów na pniu. Spektakl pokazywany jest na wrocławskiej scenie już ponad dwa lata.

Jestem wdzięczny Capitolowi, że zmienił formułę teatru muzycznego we Wrocławiu - to co można było wcześniej zobaczyć w Operetce wyrywało szczękę z zawiasów podczas ziewania: ramotkowate Lehary i Straussy wręcz straszyły z tej sceny. Widziałem już w Capitolu kilka dobrych spektakli. Najlepsze zresztą były gościnne: Paw królowej. Opera praska Papisa na PPA w 2006 i Stolik kultowej kiedyś wrocławskiej grupy Karbido. Dla tych, którzy nie wiedzą, o czym mowa, podpowiedź:

 

No więc "nabyłem bilety drogą kupna" i poszedłem. Jak na złość zima tego dnia była okrutna - lód na ulicy i pewnie z -6 mrozu, co może nie jest za wiele, ale we Wrocławiu rzadkość i przy miejscowej wilgotności temperatura odczuwalna pewnie z -12. Miejsce w pierwszym rzędzie na balkonie przypominało mi - niestety - wcześniej widziany spektakl Mock. Czarna burleska według Marka Krajewskiego z brawurową, wykonaną przez Emose Uhunmwangho piosenką Frideriki. Ta piosenka, w moim przekonaniu, decydowała, że spektakl zyskiwał inny, głębszy wymiar, nie pozwalając całości obsunąć się w burleskę i sensację.

 

Atmosfera Priscilli była nieco podobna do Mocka - ni to rozwiązła, ni to tragiczna, ni to rodem właśnie z burleski. Rola chłopca - syna opuszczonego przez ocja-transwestytę - miała pewnie podobne zadanie co tamta piosenka: wydobyć spektakl z burleski. Ale nie była w stanie. Została więc burleska. Rodzima burleska, trzeba dodać. Bowiem inaczej niż w oryginale, troje bohaterów - dwaj geje i jeden trans - MtF (w tej roli Justyna Szafran) - jadą pożyczonym autobusem nie przez Australię, lecz z Warszawy do Wałbrzycha. Nie wiedzieć czemu przez Górny Śląsk - pewnie dla urozmaicenia kolorytu, bo to przecież region rázovitíý, jak nie bez racji śpiewa Jaromír Nohavica. Wałbrzych - też nie bez racji, bo ponad 20% bezrobocie utrzymywało się po Balcerowiczu latami - miał do niedawna nawet na samym Dolnym Śląsku famę miejsca zapaści gospodarczej, ekologicznej i kulturalnej. Już nie jest tak źle, lecz grepsy o Wałbrzychu bawią lokalną publiczność w dalszym ciągu. A może rzeczywiście było to w tym przedstawieniu najzabawniejsze? 

 

Nie mogę jednak powiedzieć, bym się na tym rozrywkowym przecież spektaklu "dobrze bawił". Wykonania oryginalne muzyki sprzed 30-40 lat mają się jednak lepiej - nie zauważyłem własnej pracy aranżerów i aktorów, choć słuchało się ich bez bólu, to przyznaję. Plusem niewątpliwie jest to, że cała strona muzyczna wykonywana była na żywo, włącznie z podkładem orkiestry, siedzącej cały czas w tylnej części sceny - nie odtwarzano nic z taśmy. To dla ucha. Jeśli chodzi o oko, doceniam przede wszystkim znakomitą scenografię Aleksandry Wasilkowskiej. Prócz niej można było oko zawiesić...jedynie na obnażonych, męskich (choć nie gustuję), zwierzęco prężnych pośladkach kilku aktorów. No, w porywach ruch sceniczny też był OK. Poznanie tekstów popowych przebojów, których na co dzień nie słucham, może również było jakąś wartością, jakkolwiek można by sobie je znaleźć samemu w sieci - a przyznaję, że nie poszukiwałbym ich jakoś specjalnie. Aktorzy sprawiali nieco wrażenie zblazowanych tym spektaklem. A może zgranych i zmęczonych już nim trochę? 

 

Żałuję bardzo, że podczas przebudowy budynku teatru zlikwidowano kultową knajpkę teatralną Ogródek, gdzie oprócz dobrych rzeczy do picia czy jedzenia panowała wspaniała, alternatywna, artystyczna atmosfera (niszowa muzyka autorska, sztuka współczesna). Zastąpił ją bezosobowy bar w środku hallu, gdzie nie tylko nie ma nic prócz kawy, ale atmosfera jest jak na dworcu, nie ma też za bardzo gdzie usiąść. W antrakcie człowiek nie ma gdzie się podziać - możesz co najwyżej chodzić po na pół pustych korytarzach i balkonach, gdzie podpierają ściany pozostali widzowie. To naprawdę strata. Mimo wszystko jestem nieustająco wdzięczny ekipie Capitolu, że swoimi spektaklami stara się zawsze coś (aktualnego) powiedzieć, nawet jeśli nie jest mi z nimi po drodze tj. gdy mi się nie podobają. Bo nawet kiedy im coś nie wyjdzie, cieszę się, że nie jest to owa operetkowa ramotka z XIX wieku. Powinni się jednak pilnować, by nie skostnieć w...musicalową ramotkę z XX w.

Tagi:
#teatr#wroclaw#Capitol#priscilla
czwartek, 2 stycznia 2025

Podsumowanie czytelnicze 2024

Ehm, pozazdrościłem innym podsumowań? Może...ale niezupełnie. Jestem na portalu czytelniczym, by bardziej świadomie czytać: wiedzieć, co czytałem i zapisywać na gorąco jakie lektura budziła wrażenia i myśli. Roczne podsumowanie to też uświadamianie sobie własnych wyborów czy nawyków. Wpisuje się w postanowienie. Do dzieła więc:

 

Nie jest to zbyt wyrównany diagram...30% to fantastyka, a tylko 5% to esej?! Na przyszłość poproszę odwrotnie...

Przeczytałem 67 książek czyli 22015 lub 20639 stron (teraz nie wiem, która podstrona NK kłamie...ogólna statystyka, czy ta dla roku 2024). To swego rodzaju rekord w mojej dotychczasowej (tj. rejestrowanej) historii czytelnictwa.

 

Nie analizuję tego jak oceniałem - oceny dotyczą różnych kategorii książek, więc nie ma sensu ich porównywać. Krótko o tym, co było najlepsze:

 

Jednoznacznie najlepszą powieścią, jaką w tym roku przeczytałem jest Fizyka smutku Gospodinowa: interesująca i przemyślana formalnie i kompozycyjnie, sięga do rodzinnej, osadzonej mocno w dziejach Środkowej Europy historii, a zarazem przekonująco przywołuje grecki mit i reinterpretuje go tak, że pozostaje aktualny i dziś. Arcydzieło. Innego całkiem rodzaju jest lektura historyczno-obyczajowej powieści Karin Lednickiej Šikmý kostel, która jest właściwie sagą rodzinną z życia robotników na Śląsku. Nie rozczarowuje także współczesnym, żywym językiem pisana i świetnie zaplanowana kompozycyjnie Śmierteńka Lucii Faulerovej

 

Przeczytałem dwa dramaty, które choć oparte tylko na dialogu, każą głębiej się zastanowić nad tym, co tkwi pod językiem, jakie są prawdziwe motywacje postaci. Zaskakujące, jak inaczej od powieści odbieramy taki przekaz. Jeden to zabroniony przez cenzurę obyczajową C&K Reigen Arthura Schnitzlera. Drugi współczesny  - Wady snu czeskiej dramatyczki Denemarkovej - dowcipnie analizuje życiowe i literackie motywacje sztandarowych postaci literatury kobiecej, Virginii Woolf i Sylvii Plath. Właściwie za dramat należałoby również uznać książkę Zanim wystygnie kawa Kazuo Ishiguro. Odznacza się tym samym sposobem obrazowania, ale przetłumaczony jest drętwo. drewnianym językiem.

 

Również dwa reportaże i oba genialne, choć całkiem różne: Wańkowicza Na tropach Smętka oraz Apeirogon Columa McCanna. Irlandczyk stworzył kompozycyjne cacko. Wańkowicz niepowtarzalną, rodzinną atmosferę. Obaj świetnie przekazali problemy regionu, o którym piszą włącznie z jego skomplikowaną historią i układem społeczno-narodowym. Od tego poziomu odbiegają nieco Dziady i dybuki Jarosława Kurskiego, ponieważ autor nie jest zdolny odciąć się od nienawiści i jednostronnego oceniania. Jednak temat, o którym pisze jest bardzo interesujący i widać u niego ogrom geneaologicznej pracy, którą trzeba docenić.

 

Zupełną perełką literatury humorystycznej (a zarazem w zasadzie dla dzieci) jest malutka książeczka Vaclava Havla o czeskich SB-kach: Skrzeciuchy.

 

W literaturze rozrywkowej zdarzyło mi się najwięcej odkryć. Przede wszystkim fantastyka: Janusz R. Zajdel i jego niesamowita zdolność wyprzedzania czy przewidywania kierunku rozwoju cywilizacji i łączących się z tym problemów wolności jednostki, pozorów demokracji i zakłamania kręgów władzy. Tu przede wszystkim Limes inferior ale też podobno kultowy Cylinder van Troffa. Następnie Jacek Dukaj i jego Inne pieśni i Lód. Porażają ogromem wizji, włącznie z wymyślaniem nowej fizyki (w oparciu o filozofię antyczną w jednym przypadku, a od nowa w drugim) i języka, który jest językiem powieści. Obie są swego rodzaju wizjami alternatywnej historii. I wreszcie kryminał (raczej thriller?): Jo Nesbø i jego Królestwo. Znakomita charakterystyka postaci i miejsca akcji. Fascynująco prowadzona narracja. To samo mógłbym zresztą powiedzieć o Kolonii Tany French. Dwa kryminały z prawdziwym przesłaniem.

 

Jeśli chodzi o komiks, nic nie musiałem odkrywać. Znam bowiem Nicolasa Presla, i wiem co potrafi. To fenomen: literatura (?) bez słów, która nie traci na głębi: Boska kolonia i Szczęśliwi, którzy....  

 

Najciekawszą książką spoza literatury pięknej jest niewątpliwie historyczna rozprawa Shlomo Sanda Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski: wyjątkowo odkrywcza, wręcz demaskatorska rozprawa historyczna o źródłach i nacjonalistycznych przekłamaniach oficjalnej historiografii izraelskiej. Znakomicie uzupełnia wszystko to, o czym czytamy u MacCanna.  

 

Podsumowując nie był to zły rok, ale za mało czytałem rzeczy "poważniejszych' - literatury non-fiction: reportaży, dzieł historycznych czy popularyzujących naukę. Obiecuję (sobie) się poprawić. 

© 2007 - 2025 nakanapie.pl