Dziś kolejne z serii opowiadań o Marcie Bukowskiej. Przeskoczyłam od razu do części #5, pomijając wydarzenia pośrednie, bo tę właśnie część zamierzam oddać jako moją pracę zaliczeniową na podsumowanie kursu UAM.
W planach mam jeszcze oddać głos narratora Bartoszowi, by poza swoją twardą i nieczułą powierzchownością dać mu trochę uczuć i wewnętrznych rozterek.
Jeśli przegapiliście poprzednie części, możecie je znaleźć pod tagiem #Papierośnica.
Wspinam się po skrzypiących drewnianych schodach. Mijam odrapane ściany. Spod starej farby wyziera ukruszony gips. Nabazgrane napisy nie mają większego sensu. Ot nazbierane latami złote myśli osiedlowych dzieciaków. Gdzieś tu powinno być serduszko M+K, które sama naskrobałam jako beznadziejnie zakochana nastolatka. Po drugim piętrze jestem już ledwo żywa. I pomyśleć, że kiedyś pokonywałam te schody biegiem. Nie dziwne, że ojciec dostał zawału.
W końcu staję przed masywnymi dębowymi drzwiami. Przełykam ślinę. Wiem, że mieszkanie jest puste, ale i tak boję się wejść. Jakby w środku mieszkały wszystkie demony mojego dzieciństwa. Jeszcze chwilę mierzę się z klamką na spojrzenia, nim chwycę zimny metal. Opieram czoło o lakierowane drewno. Z kieszeni wyciągam pęk zapasowych kluczy, chwilę siłuję się z zamkiem, ale już po chwili znajome kliknięcie daje mi sygnał do wejścia. Z bijącym sercem naciskam klamkę.
W mieszkaniu panuje zaduch. W powietrzu unosi się woń choroby, jakby na dobre już wniknęła w ściany. Od kilku dni nie było tu nikogo. Listopadowy ziąb szczelnie pozamykał okna, a ogrzewanie rozkręcone na full, by ogrzać osłabioną chorą, dopełniło dzieła.
Zdejmuję płaszcz i wieszam go zaraz obok maminego. Wisi jak co dzień, chociaż mama od miesiąca już nie wychodziła z łóżka. Wzdrygam się.
– To nic – mówię do siebie. – To nic.
Mokre buty ustawiam równo pod ścianą. A potem, z czystej przekory, przekrzywiam jeden. Robię to, bo mogę, chociaż czuję nagle ukłucie adrenaliny.
Otacza mnie cisza. Moje kroki tłumi cienka wykładzina położona na drewnianym parkiecie w przedpokoju. Nie słychać nawet tykania zegara. Nikt go przecież nie nakręcił. Ciężarki leżą w drewnianej obudowie, a martwa złota tarcza patrzy przed siebie od 19:23 sprzed kilku dni.
W kuchni brudne naczynia kipią w zlewie. Na blacie stoi maminy kubek po rosole. Cienkie nitki makaronu przyschły już do jego ścianek. Na kuchence stoi garnek z resztą zupy. Śmierdzi niemiłosiernie.
Otwieram lodówkę. Na śniadanie piłam dziś tylko kawę i wypaliłam papierosa, jednego ze szpitalnych Marlboro. W lodówce straszy mnie otwarty biały serek grani, kiełbasa wątpliwej świeżości zawinięta w foliowy worek i kilka butelek nutridrinków. Wybieram ananasowy i zamykam lodówkę. Opróżniam napój kilkoma łykami i wycieram usta wierzchem dłoni. Chcę odwlec moment wejścia do pokoju, więc wracam do lodówki po kolejny, tym razem truskawkowy, słodki tak, że aż mnie mdli. Dopiero po trzecim, ostatnim, kończą mi się wymówki. Czując, jak odżywczy koktajl podchodzi mi aż do przełyku, idę przez przedpokój.
Uchylam drzwi pokoju dziennego. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykle. Ciężki zielony dywan, kwieciste tapety, i mały stoliczek przy oknie ze starą gazetą i zeszytem krzyżówek. Podchodzę do tego improwizowanego ołtarza przeszłości. Ołtarza surowego Boga, mojego ojca. W moje bluźniercze ręce biorę święta gazetę, niemal relikwię. Uśmiecham się do siebie. Wreszcie mogę to zrobić. Powoli, z namaszczeniem oddzielam pojedyncze strony. Każdą drę na mniejsze kawałki. Chcę delektować się chwilą, ale ten głód, ta żądza pcha mnie do przodu coraz szybciej i szybciej. Chcę zabić ten niezdrowy kult dobrego męża, który matka tak pielęgnowała, choć wiedziała, że był ojcem tyranem. Tak bardzo chcę go zabić, że nie nadążam z darciem. Rzucam gazetę na ziemię i skaczę po niej kilka razy. Kopię, depczę i dyszę. Czuję łzy na policzkach, chociaż wcale nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. Rozglądam się po reszcie pokoju.
Jadalniany stół zasypany pod stertą białych pudełeczek z dziwnymi nazwami, a w każdym inny kolor pastylek. Z biblioteczki długimi nagimi wąsami zwiesza się martwa paprotka. Wersalka z barłogiem pościeli niemo krzyczy do mnie w ogłuszającej ciszy. Krzyczy wyrzutem sumienia. „Co zrobiłaś, córko? Pięć lat ją trzymałam. Pięć lat. Gazeta taty”.
Opadam bezsilnie na wymiętą pościel.
– Przepraszam, mamo – mówię i tym razem wybucham płaczem. Kładę się w śmiertelnej białej pościeli i wtulam poduszkę. Chłonę zapach mojej mamy.
Pomyślałam, że nadszedł czas na kontynuację opowiadania o złotej papierośnicy.
Po miesiącu ciężkiej pracy nad moim projektem YAF, dla odmiany naszła mnie dziś wena na tę właśnie historię. Pomyślałam, że pomęczę trochę moją bohaterkę, nim odnajdzie swój wewnętrzny spokój. Gdybym miała porównać do czegoś tę opowieść i w jakim kierunku będzie się ona rozwijać, to najbliżej jej chyba do "Czasu porzucenia" Eleny Ferrante (polecam, polecam! Świetna książka!), z tym że moja bohaterka będzie szukała zupełnie innego rodzaju spokoju. Mam już w głowie cały zarys, gorzej z czasem na jego realizację.
Przed Wami część #2.
Wychodzę ze szpitala. Na dworze ciągle pada, ale nie dbam o to. Nigdzie się nie spieszę, bo też nikt na mnie nie czeka. Zostałam całkiem sama z bratem, który obwinia mnie o wszystkie nieszczęścia tego świata i własnymi wyrzutami sumienia.
– O tu pani jest!
Podnoszę wzrok. Przede mną stoi dupek z przejścia dla pieszych.
– Proszę, wypadło pani z kieszeni – mówi i wyciąga do mnie rękę z przeklętą złotą papierośnicą. – Szybko pani biega jak na palacza.
– Pan za to mógłby szybciej – odcinam się. Wgapiam się w papierośnicę, ale nie mogę się ruszyć. Nie mogę nawet drgnąć. Zaciskam szczęki. Biorę głęboki wdech i przestaję już nawet oddychać. Robię wszystko, by zbudować wokół siebie mur. Byle tylko odciąć się od uczuć i nie dopuścić emocji do głosu. Za późno. Ciężka łza spływa po moim policzku zostawiając za sobą mokry ślad wstydu i słabości. Jej ciepło pali mnie bólem i tęsknotą, moim człowieczeństwem.
– Przepraszam, właśnie straciłam matkę – mówię, ale mój głos brzmi jakoś tak dziwnie, piskliwie. Staram się stać wyprostowana, ale w środku czuję się już zupełnie złamana. Kolejna łza wylewa się spod powieki na drugi policzek. Za nią kolejna i kolejna. Tama pęka. Mój mur runął i teraz już wybucham płaczem. Nie znam tego człowieka, ale opieram się czołem o jego tors. Jest jak moja kotwica, dzięki niemu się nie przewrócę. Czuję na plecach jego niepewną dłoń. Pewnie jest oszołomiony. Wariatka, najpierw wyzwała go od dupków, a teraz wypłakuje oczy w jego ramię.
– Marta? – sztywnieję, słysząc za sobą głos brata. – To ja załatwiam formalności, a ty zamiast mi pomóc, obściskujesz się z jakimś facetem?
Odsuwam się od mężczyzny i obcieram oczy rękawem.
– Potrzebowałam świeżego powietrza. Pomogę ci. Oczywiście, że ci pomogę.
– Kto to? – Bartek patrzy podejrzliwie na faceta z parasolem.
– Piotr, miło mi – nieznajomy wita się z moim bratem.
Brat ignoruje wyciągniętą do niego dłoń. Przenosi na mnie swoje ciężkie spojrzenie.
– Pogrzeb w czwartek o dwunastej – mówi sucho.
– Już wszystko załatwiłeś?
– Gdybym miał czekać na ciebie, mamę pochowano by w kartonie. Kurwa, kalkulator?
Kręci głową i odchodzi.
Czuję się upokorzona. Własna słabością, tym że znów zawiodłam i tym, jak potraktował mnie Bartek przy dupku od papierośnicy. Piotrze. Nie mam odwagi podnieść wzroku.
– Ma pani ochotę na kawę? Tu niedaleko jest całkiem miła kawiarnia. Mają drugą salkę, dla palących.
Kiwam głową. Piotr bierze mnie pod rękę i przesuwa parasol nad moją głowę. Dziwne, jak łatwo jest szufladkować ludzi. Jeszcze przed chwilą był tylko irytującym facetem, który zatrzymał mnie na pasach. Ale gdy wypowiedział swoje imię, Piotr, nagle zyskał tożsamość. Przestał już być anonimowy. Nagle nie mam już śmiałości wymyślać mu i wygrażać. Nie pomstuję. Jestem mu wdzięczna. Bez niego konfrontacja z Bartkiem mogła by być dużo bardziej bolesna.
Kawiarnia rzeczywiście jest niedaleko. Przechodzimy przez długie i wąskie pierwsze pomieszczenie do drugiego, mniejszego. Są tu tylko dwa stoliki i oba na szczęście są wolne. O tej porze nie ma tu zbyt wielu klientów. Piotr bierze mój płaszcz i rozwiesza go na wieszaku tak, by mógł trochę przeschnąć. Opadam ciężko na krzesło, a on idzie po kawy.
Opieram łokcie na stole i chowam twarz w dłoniach. Przyszłam tu zwabiona jego ciepłem i współczuciem, a teraz chciałabym uciec. Tak bardzo potrzebowałam tego ramienia, tam, stojąc na deszczu, gdy byłam tak totalnie rozchwiana, ale powoli dociera do mnie, że to tylko obcy człowiek.
– Zaraz przyniosą nasze kawy. Nie wiedziałem, jaką pani pije. Wziąłem czarną.
– Może być – mówię. Nie odrywam wzroku od blatu stołu. Ciągle trochę mi głupio. Chciałabym przytulić moją mamę. Potrzymać jej dłoń jeszcze przez kilka chwil.
– Proszę – Piotr podsuwa do mnie papierośnicę.
Teraz wreszcie jestem w stanie jej dotknąć. Powoli otwieram zimne pudełko. Wyjmuję papierosa i pstrykam zieloną zapalniczką. Odpala za trzecim razem. Zaciągam się tylko raz i odkładam papierosa na popielniczkę.
– Nie pali pani?
Kręcę głową.
– To po co pani te papierosy?
– To mojej matki. Właściwie ojca. Palę biernie, ale nałogowo.
Do pokoju wchodzi kelnerka. Młoda dziewczyna uśmiecha się nieśmiało, zostawia tacę z dwiema filiżankami, mlecznikiem i cukiernicą.
– Przepraszam, za mój wybuch – mówię.
– Nie gniewam się. Przykro mi z powodu pani matki.
– Marta. Mam na imię Marta.
– Piotr.
– Tak, wiem.
Uśmiecha się. Teraz widzę pasma siwizny w jego włosach i kurze łapki przy oczach. Ma około czterdziestki. Jakby się bardzo postarał, mógłby być moim ojcem.
ciąg dalszy nastąpi :)
Dzisiaj na blogu 2 bardzo krótkie opowiadania (każde na 1 stronę w wordzie). Jest to kolejne zadanie domowe na kurs pisania UAM.
Bardzo liczę na Waszą konstruktywną krytykę – nie ma nic cenniejszego dla początkującego pisarza!
Będzie mi bardzo miło jeśli przeczytacie i opiszecie mi swoje wrażenia.
Treść zadania jest następująca:
Opisz miejsce w swojej okolicy w trzech wariantach wybranych spośród następujących:
- po tym, jak było ono koszarami (żołnierze wyjechali)
- jako okolicę zaludnioną wyłącznie przez dzieci
- jako siedziba lokalnego stowarzyszenia ekologów
- jako obszar, na którym odkryto złoża złota
- jako teren przeznaczony dla najbogatszych mieszkańców
- jako siedzibę władz
Zanim jeszcze przejdziecie do czytania, chciałabym zaznaczyć, że teksty nie są autobiograficzne, a postacie są w 100% zmyślone
Typowy blaszak w środku starego blokowiska. Farba na dachu odchodzi grubymi płatami, a spod spodu coraz śmielej wygląda rdza. Wielka przestrzeń podzielona na małe kliki, a w środku można znaleźć wszystko, mydło i powidło. Powoli mijamy drogerię, spożywczak i pocztę. W końcu zatrzymujemy się przed przeszklonymi drzwiami z białą ramą. Zerkam na mojego synka, jakbym jeszcze miała nadzieję, że się rozmyślił, ale w jego oczach widzę tylko radość, niecierpliwość i oczekiwanie. Drugą ręką, w której trzymam papierową torebkę z różowym kotkiem, popycham drzwi. Ogłusza mnie ściana dźwięku. Pisk wymieszany ze śmiechem i nawoływaniami „mamooo, mamo!”.
Wchodzimy.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg, mój syn jakby zapomniał o moim istnieniu. Wyrywa rączkę z mojego uścisku i biegnie do Tymka. Z przejęcia zapomina nawet prezentu.
– Jasiu – krzyczę za nim. – Jasiu, buty! – Mój głos ginie w ogólnej wrzawie. Kieruję się do szatni pełnej niedbale rozrzuconych butów i kurtek, z których nie wszystkie trafiły na wieszak. Ściągam palto i buty. Znajduję wolny wieszak na samym końcu pomieszczenia i odkładam tam rzeczy, a następnie w skarpetkach idę szukać Jasia.
Co dzień mijałam to miejsce w drodze na tramwaj. Jeszcze miesiąc temu w było tu zupełnie pusto. Okna zaklejone były grubą folią, a ze środka dochodził tylko dźwięk wiertarek. Dziś z każdej ściany uśmiechały się postacie z bajek. Kaczor Donald, dinozaury i rakiety kosmiczne… Tylko dzieci zdawały się nie zauważać tego tematycznego bałaganu. Dla nich to prawdziwa Nibyladnia w samym środku szarej rzeczywistości, chociaż są tu zaledwie jeden basen z kulkami, kilka zjeżdżalni i mały gąbczasty tor przeszkód.
Znajduję syna w basenie z kulkami.
– Jasiu, trzeba zdjąć buty – wyciągam do niego rękę. Jaś uśmiecha się i rzuca we mnie plastikową kulką.
– Mamo! Patrz, jak nurkuję! – woła i prawie znika pod kolorową powierzchnią.
– Jasiu chodź, pomogę ci poszukać Staszka. Chciałeś mu dać robota, pamiętasz?
Tym razem synek daje się namówić. Kiedy tylko wychodzi, pomagam mu zdjąć buciki i wręczam torbę z prezentem. Synek biegnie do kolegi, a ja wraz z butami wracam do szatni. Po drodze machają mi mamy Franka i Tymka. Dalej widzę mamę Kamila i Maćka, dwóch grupowych urwisów. Uśmiecham się serdecznie i mam tylko nadzieję, że uśmiech dosięgnął też moich oczu. Na migi daję im znać, że idę jeszcze do szatni.
– Kochana, zamówić ci kawkę? – pyta mnie Justyna, mama jubilata. Na jej szyi wisi lustrzanka Canon. Wszystko zostanie uwiecznione.
– Dzięki. Czarną, jeśli możesz – odpowiadam. Uśmiech muszę już przykleić na najbliższe dwie godziny.
Odkładam buty Jasia obok moich, tak by później nie musieć ich szukać. Z ciężkim sercem kieruję się do stolików dla rodziców. Czekają mnie przymusowe pogaduchy z kobietami, których nie znam i nie mam ochoty poznawać. Rozmowy przeważnie toczą się wokół dzieci, z tym że nikt nie chce słuchać o dzieciach innych. Każdy chce się pochwalić własnym. Siedzisz i słuchasz, jak to Krzyś już wiąże buciki, a Tomek pięknie rysuje wóz strażacki. I ten rozsadzający czaszkę krzyk, pisk i jazgot w tle. Jak przedszkolanki ogarniają całą tę zgraję przez bite dziesięć godzin?
Ostatni raz rozglądam się, jakbym szukała ratunku. Jaś skacze na dmuchanym zamku, zaraz obok uśmiechniętego kopciuszka na ścianie. Macham synkowi i siadam wśród innych mam. Justyna stawia przede mną plastikowy kubeczek z kawą rozpuszczalną. Kładzie mi rękę na kolanie i pyta:
– No, kochana. To co tam u was słychać?
Karbowana blacha odmalowana na butelkowozielony kolor i czarny szyld ze złotymi literami. Czcionka ma tyle zawijasów, że ledwo udało mi się odczytać napis „Royal Decor”. Trudno o bardziej oczywistą i pretensjonalną nazwę. Co ich podkusiło, by otworzyć sklep właśnie tutaj? W wielkich oknach witryny stoi ekspozycja z tapicerowanych krzeseł, małego stoliczka kawowego i złotej zastawy. Podejrzewam, że cena jednego krzesła przewyższa wartość całego mojego kompletu meblowego w jadalni. Naprawdę, czy te rzeczy są warte swojej ceny? Nie jestem pustelnikiem, ale wydatek tysiąca złotych na jedno krzesło wydaje mi się objawem zupełnego braku rozsądku. Prycham w myślach, ale jednocześnie nie mogę oderwać wzroku od wystawy.
Wejdę, może tylko na chwilkę. Rozejrzę się i wyjdę. I tak nie stać mnie teraz na nic. Gdy tylko popchnęłam drzwi, uderzył mnie zapach perfum, albo kadzidełek. Przyjemny cynamonowy aromat od razu sprawia, że czuję się jak w domu. Cichy dźwięk dzwoneczka informuje ekspedientkę o nowym kliencie. Kobieta wychyla się zza lady, ale gdy mnie widzi, nie zadaje sobie trudu, by mnie przywitać. Aż tak po mnie widać, że niczego nie kupię? Za wysokie progi? Poprawiam żakiet z sieciówki i wchodzę głębiej. Zapominam o całym szyderstwie i niechęci, jakie towarzyszyły mi jeszcze przed sklepem.
Aż dziw, że kiedyś był tu małpi gaj. Dwa lata pandemii i zamknięcia w domach zrobiły swoje. Małe biznesy nie miały prawa przetrwać, ale o tak niepopularną branżę nikt nie zawalczył. To nie to samo, co nadmorskie hotele, czy restauracje w centrum miast. Czy jest w ogóle związek przedsiębiorców prowadzących place zabaw dla dzieci? Jeszcze niedawno siedziałam tu na plastikowych krzesłach z metalową ramą, patrząc na Jasia, jak biega z przyjaciółmi, a teraz cała powierzchnia zastawiona była kolonialnymi meblami i wyszukaną zastawą. Szkatułki, bibeloty, wszystko piękne i luksusowe. Kiedyś, przychodząc tu, nie słyszałam własnych myśli, teraz towarzyszyła mi cicha muzyka jazzowa.
Wdycham zapach lakierowanego drewna. Cynamon i dźwięki saksofonu działają kojąco na moje nerwy. Już nie pamiętam, czym się tak irytowałam. Uśmiecham się do siebie, gładząc aksamit pikowanej kanapy. To miejsce to nie jest już kraina dzieci. To Nibylandia dla aspirującej klasy średniej. Meblowy McDonald dla ludzi, którzy chcą szybko nadać blasku swojej wielkiej płycie. I nagle lokalizacja sklepu wydaje mi się całkiem sensowna. Cieszę się, że będę go mijać po drodze na tramwaj.
Zauważam swoje odbicie w lustrze. Duże, okrągłe, złota rama wygląda jak promienie słońca. Uśmiecham się do siebie. To lustro pięknie by wyglądało w naszym przedpokoju. Byłoby pierwszą rzeczą widzianą po wejściu do mieszkania. Myślę o poprzednim lustrze, które Jaś niechcący zbił. To wygląda solidniej. Można by powiesić je wyżej, a poza tym, Jaś jest już starszy i rozsądniejszy. Cena 550 zł. Odsuwam się. Może jednak lustro nie jest aż tak wspaniałe. Nagle uwypuklają się wszelkie jego niedoskonałości. Na srebrnej tafli przy ramie widzę małą ryskę, a na jednym z promieni małą grudkę farby. Nie, zdecydowanie w tej cenie oczekiwałabym lepszej jakości. Poza tym lustro jest zbyt małe, by przejrzeć się w nim w całości.
Idę dalej. Oglądam filiżanki i talerzyki deserowe. Cena kompletu dla jednej osoby to ponad 100 zł, ale nie mogę kupić przecież tylko dla siebie. Musiałabym wziąć przynajmniej cztery, a co jeśli przyjdzie więcej gości? Zaserwować kawę w kubkach? Złoszczę się sama na siebie, chociaż nie wiem, czy bardziej za to, że miałam niczego nie kupować, czy dlatego, że oczami wyobraźni już widziałam, jak siedzę na naszej kanapie z IKEI i popijam luksusowe espresso.
W końcu mój wzrok pada na podpórkę do książek. Srebrna sowa śledzi mnie uważnym wzrokiem. Podchodzę bliżej. Ma utrącony pazur i spod srebrnej farby widać gips. Na plakietce z ceną widać przekreślone 160 zł i obok, dopisane markerem 80 zł. Wartość przecenionej podpórki nagle urosła w moich oczach. Cena jest przystępna. Może i ptak ma mały defekt, ale i tak jestem nim oczarowana. Biorę go do ręki. Już widzę jak stoi na półce i podpiera rząd romansów, które tak namiętnie czytam wieczorami. Podpórka z całą pewnością jest praktycznym wyborem. Na pewno lepszym niż na przykład filiżanki, używane raz od święta, czy zbyt małe lustro. Wiem, że usprawiedliwiam się przed samą sobą, ale nie potrafię już odłożyć tej sowy. Idę do kasy. Ekspedientka odkłada jakiś plik papierów i uśmiecha się swoimi równo pomalowanymi, czerwonymi ustami.
– Zapakować na prezent? – pyta.
– Nie, dziękuję – odpowiadam i uśmiecham się z satysfakcją. W końcu ja też mogę mieć trochę „Royal Decoru” w moim domu.
Zapraszam również na mojego bloga https://wyslaneweter.blogspot.com/2021/06/2-uam-opis-miejsca.html
| – Ale wiesz, że wynagrodzisz mi to potem z nawiązką – wzdycha, zakłada swoje okulary w drucianej oprawie, chwyta mnie dłonią za szyję i jednym silnym ruchem przyciąga do siebie. Na policzku natychmiast czuję jego szorstki zarost, ocierający się o moją skórę. W usta Kuba wsuwa mi język, a wraz z nim wlewa we mnie swój oddech, spokój i przyjemne ciepło. Jego ręka wpełza mi pod koszulę i zatrzymuje się na prawej piersi.
– Zwariowałeś? – Odrywam się od jego ust, nieudolnie maskując niezadowolenie i przeszywające mnie dreszcze rozkoszy. Siadam na ramie łóżka. – Chcesz się zarazić?
Człowiek nie potrafi ocenić swoich błędów tak długo, jak opowiadanie leży w szufladzie biurka; trzeba je opublikować i zacząć wstydzić się za nie; to jest jedyna możliwość nauczenia się czegokolwiek na przyszłość.
- Marek Hłasko