Wysłane w eter

@Suvikki
2 obserwujących. 1 obserwowanych.
Kanapowicz od 3 lat.
Napisz wiadomość
Obserwuj
2 obserwujących.
1 obserwowanych.
Kanapowicz od 3 lat.

Blog

środa, 14 lipca 2021

#5 Papierośnica

Dziś kolejne z serii opowiadań o Marcie Bukowskiej. Przeskoczyłam od razu do części #5, pomijając wydarzenia pośrednie, bo tę właśnie część zamierzam oddać jako moją pracę zaliczeniową na podsumowanie kursu UAM.

W planach mam jeszcze oddać głos narratora Bartoszowi, by poza swoją twardą i nieczułą powierzchownością dać mu trochę uczuć i wewnętrznych rozterek.

Jeśli przegapiliście poprzednie części, możecie je znaleźć pod tagiem #Papierośnica.

 

Wspinam się po skrzypiących drewnianych schodach. Mijam odrapane ściany. Spod starej farby wyziera ukruszony gips. Nabazgrane napisy nie mają większego sensu. Ot nazbierane latami złote myśli osiedlowych dzieciaków. Gdzieś tu powinno być serduszko M+K, które sama naskrobałam jako beznadziejnie zakochana nastolatka. Po drugim piętrze jestem już ledwo żywa. I pomyśleć, że kiedyś pokonywałam te schody biegiem. Nie dziwne, że ojciec dostał zawału. 

W końcu staję przed masywnymi dębowymi drzwiami. Przełykam ślinę. Wiem, że mieszkanie jest puste, ale i tak boję się wejść. Jakby w środku mieszkały wszystkie demony mojego dzieciństwa. Jeszcze chwilę mierzę się z klamką na spojrzenia, nim chwycę zimny metal. Opieram czoło o lakierowane drewno. Z kieszeni wyciągam pęk zapasowych kluczy, chwilę siłuję się z zamkiem, ale już po chwili znajome kliknięcie daje mi sygnał do wejścia. Z bijącym sercem naciskam klamkę. 

W mieszkaniu panuje zaduch. W powietrzu unosi się woń choroby, jakby na dobre już wniknęła w ściany. Od kilku dni nie było tu nikogo. Listopadowy ziąb szczelnie pozamykał okna, a ogrzewanie rozkręcone na full, by ogrzać osłabioną chorą, dopełniło dzieła.

Zdejmuję płaszcz i wieszam go zaraz obok maminego. Wisi jak co dzień, chociaż mama od miesiąca już nie wychodziła z łóżka. Wzdrygam się. 

– To nic – mówię do siebie. – To nic.

Mokre buty ustawiam równo pod ścianą. A potem, z czystej przekory, przekrzywiam jeden. Robię to, bo mogę, chociaż czuję nagle ukłucie adrenaliny. 

Otacza mnie cisza. Moje kroki tłumi cienka wykładzina położona na drewnianym parkiecie w przedpokoju. Nie słychać nawet tykania zegara. Nikt go przecież nie nakręcił. Ciężarki leżą w drewnianej obudowie, a martwa złota tarcza patrzy przed siebie od 19:23 sprzed kilku dni. 

W kuchni brudne naczynia kipią w zlewie. Na blacie stoi maminy kubek po rosole. Cienkie nitki makaronu przyschły już do jego ścianek. Na kuchence stoi garnek z resztą zupy. Śmierdzi niemiłosiernie. 

Otwieram lodówkę. Na śniadanie piłam dziś tylko kawę i wypaliłam papierosa, jednego ze szpitalnych Marlboro. W lodówce straszy mnie otwarty biały serek grani, kiełbasa wątpliwej świeżości zawinięta w foliowy worek i kilka butelek nutridrinków. Wybieram ananasowy i zamykam lodówkę. Opróżniam napój kilkoma łykami i wycieram usta wierzchem dłoni. Chcę odwlec  moment wejścia do pokoju, więc wracam do lodówki po kolejny, tym razem truskawkowy, słodki tak, że aż mnie mdli. Dopiero po trzecim, ostatnim, kończą mi się wymówki. Czując, jak odżywczy koktajl podchodzi mi aż do przełyku, idę przez przedpokój. 

Uchylam drzwi pokoju dziennego. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykle. Ciężki zielony dywan, kwieciste tapety, i mały stoliczek przy oknie ze starą gazetą i zeszytem krzyżówek. Podchodzę do tego improwizowanego ołtarza przeszłości. Ołtarza surowego Boga, mojego ojca. W moje bluźniercze ręce biorę święta gazetę, niemal relikwię. Uśmiecham się do siebie. Wreszcie mogę to zrobić. Powoli, z namaszczeniem oddzielam pojedyncze strony. Każdą drę na mniejsze kawałki. Chcę delektować się chwilą, ale ten głód, ta żądza pcha mnie do przodu coraz szybciej i szybciej. Chcę zabić ten niezdrowy kult dobrego męża, który matka tak pielęgnowała, choć wiedziała, że był ojcem tyranem. Tak bardzo chcę go zabić, że nie nadążam z darciem. Rzucam gazetę na ziemię i skaczę po niej kilka razy. Kopię, depczę i dyszę. Czuję łzy na policzkach, chociaż wcale nie zauważyłam, kiedy zaczęłam płakać. Rozglądam się po reszcie pokoju. 

Jadalniany stół zasypany pod stertą białych pudełeczek z dziwnymi nazwami, a w każdym inny kolor pastylek. Z biblioteczki długimi nagimi wąsami zwiesza się martwa paprotka. Wersalka z barłogiem pościeli niemo krzyczy do mnie w ogłuszającej ciszy. Krzyczy wyrzutem sumienia. „Co zrobiłaś, córko? Pięć lat ją trzymałam. Pięć lat. Gazeta taty”.

Opadam bezsilnie na wymiętą pościel.

– Przepraszam, mamo – mówię i tym razem wybucham płaczem. Kładę się w śmiertelnej białej pościeli i wtulam poduszkę. Chłonę zapach mojej mamy.

 

niedziela, 4 lipca 2021

#2 Papierośnica

Pomyślałam, że nadszedł czas na kontynuację opowiadania o złotej papierośnicy.

Po miesiącu ciężkiej pracy nad moim projektem YAF, dla odmiany naszła mnie dziś wena na tę właśnie historię. Pomyślałam, że pomęczę trochę moją bohaterkę, nim odnajdzie swój wewnętrzny spokój. Gdybym miała porównać do czegoś tę opowieść i w jakim kierunku będzie się ona rozwijać, to najbliżej jej chyba do "Czasu porzucenia" Eleny Ferrante (polecam, polecam! Świetna książka!), z tym że moja bohaterka będzie szukała zupełnie innego rodzaju spokoju. Mam już w głowie cały zarys, gorzej z czasem na jego realizację.

Przed Wami część #2.

 

Wychodzę ze szpitala. Na dworze ciągle pada, ale nie dbam o to. Nigdzie się nie spieszę, bo też nikt na mnie nie czeka. Zostałam całkiem sama z bratem, który obwinia mnie o wszystkie nieszczęścia tego świata i własnymi wyrzutami sumienia.

– O tu pani jest!

Podnoszę wzrok. Przede mną stoi dupek z przejścia dla pieszych.

– Proszę, wypadło pani z kieszeni – mówi i wyciąga do mnie rękę z przeklętą złotą papierośnicą. – Szybko pani biega jak na palacza.

– Pan za to mógłby szybciej – odcinam się. Wgapiam się w papierośnicę, ale nie mogę się ruszyć. Nie mogę nawet drgnąć. Zaciskam szczęki. Biorę głęboki wdech i przestaję już nawet oddychać. Robię wszystko, by zbudować wokół siebie mur. Byle tylko odciąć się od uczuć i nie dopuścić emocji do głosu. Za późno. Ciężka łza spływa po moim policzku zostawiając za sobą mokry ślad wstydu i słabości. Jej ciepło pali mnie bólem i tęsknotą, moim człowieczeństwem.

– Przepraszam, właśnie straciłam matkę – mówię, ale mój głos brzmi jakoś tak dziwnie, piskliwie. Staram się stać wyprostowana, ale w środku czuję się już zupełnie złamana. Kolejna łza wylewa się spod powieki na drugi policzek. Za nią kolejna i kolejna. Tama pęka. Mój mur runął i teraz już wybucham płaczem. Nie znam tego człowieka, ale opieram się czołem o jego tors. Jest jak moja kotwica, dzięki niemu się nie przewrócę. Czuję na plecach jego niepewną dłoń. Pewnie jest oszołomiony. Wariatka, najpierw wyzwała go od dupków, a teraz wypłakuje oczy w jego ramię.

– Marta? – sztywnieję, słysząc za sobą głos brata. – To ja załatwiam formalności, a ty zamiast mi pomóc, obściskujesz się z jakimś facetem?

Odsuwam się od mężczyzny i obcieram oczy rękawem.

– Potrzebowałam świeżego powietrza. Pomogę ci. Oczywiście, że ci pomogę.

– Kto to? – Bartek patrzy podejrzliwie na faceta z parasolem.

– Piotr, miło mi – nieznajomy wita się z moim bratem.

Brat ignoruje wyciągniętą do niego dłoń. Przenosi na mnie swoje ciężkie spojrzenie.

– Pogrzeb w czwartek o dwunastej – mówi sucho.

– Już wszystko załatwiłeś?

– Gdybym miał czekać na ciebie, mamę pochowano by w kartonie. Kurwa, kalkulator?

Kręci głową i odchodzi.

Czuję się upokorzona. Własna słabością, tym że znów zawiodłam i tym, jak potraktował mnie Bartek przy dupku od papierośnicy. Piotrze. Nie mam odwagi podnieść wzroku.

– Ma pani ochotę na kawę? Tu niedaleko jest całkiem miła kawiarnia. Mają drugą salkę, dla palących.

Kiwam głową. Piotr bierze mnie pod rękę i przesuwa parasol nad moją głowę. Dziwne, jak łatwo jest szufladkować ludzi. Jeszcze przed chwilą był tylko irytującym facetem, który zatrzymał mnie na pasach. Ale gdy wypowiedział swoje imię, Piotr, nagle zyskał tożsamość. Przestał już być anonimowy. Nagle nie mam już śmiałości wymyślać mu i wygrażać. Nie pomstuję. Jestem mu wdzięczna. Bez niego konfrontacja z Bartkiem mogła by być dużo bardziej bolesna.

Kawiarnia rzeczywiście jest niedaleko. Przechodzimy przez długie i wąskie pierwsze pomieszczenie do drugiego, mniejszego. Są tu tylko dwa stoliki i oba na szczęście są wolne. O tej porze nie ma tu zbyt wielu klientów. Piotr bierze mój płaszcz i rozwiesza go na wieszaku tak, by mógł trochę przeschnąć. Opadam ciężko na krzesło, a on idzie po kawy.

Opieram łokcie na stole i chowam twarz w dłoniach. Przyszłam tu zwabiona jego ciepłem i współczuciem, a teraz chciałabym uciec. Tak bardzo potrzebowałam tego ramienia, tam, stojąc na deszczu, gdy byłam tak totalnie rozchwiana, ale powoli dociera do mnie, że to tylko obcy człowiek.

– Zaraz przyniosą nasze kawy. Nie wiedziałem, jaką pani pije. Wziąłem czarną.

– Może być – mówię. Nie odrywam wzroku od blatu stołu. Ciągle trochę mi głupio. Chciałabym przytulić moją mamę. Potrzymać jej dłoń jeszcze przez kilka chwil.

– Proszę – Piotr podsuwa do mnie papierośnicę.

Teraz wreszcie jestem w stanie jej dotknąć. Powoli otwieram zimne pudełko. Wyjmuję papierosa i pstrykam zieloną zapalniczką. Odpala za trzecim razem. Zaciągam się tylko raz i odkładam papierosa na popielniczkę.

– Nie pali pani?

Kręcę głową.

– To po co pani te papierosy?

– To mojej matki. Właściwie ojca. Palę biernie, ale nałogowo.

Do pokoju wchodzi kelnerka. Młoda dziewczyna uśmiecha się nieśmiało, zostawia tacę z dwiema filiżankami, mlecznikiem i cukiernicą.

– Przepraszam, za mój wybuch – mówię.

– Nie gniewam się. Przykro mi z powodu pani matki.

– Marta. Mam na imię Marta.

– Piotr.

– Tak, wiem.

Uśmiecha się. Teraz widzę pasma siwizny w jego włosach i kurze łapki przy oczach. Ma około czterdziestki. Jakby się bardzo postarał, mógłby być moim ojcem.

 

ciąg dalszy nastąpi :)

poniedziałek, 28 czerwca 2021

#2 UAM - opis miejsca

Dzisiaj na blogu 2 bardzo krótkie opowiadania (każde na 1 stronę w wordzie). Jest to kolejne zadanie domowe na kurs pisania UAM.

Bardzo liczę na Waszą konstruktywną krytykę – nie ma nic cenniejszego dla początkującego pisarza!

Będzie mi bardzo miło jeśli przeczytacie i opiszecie mi swoje wrażenia.

Treść zadania jest następująca:

Opisz miejsce w swojej okolicy w trzech wariantach wybranych spośród następujących:

- po tym, jak było ono koszarami (żołnierze wyjechali)

- jako okolicę zaludnioną wyłącznie przez dzieci

- jako siedziba lokalnego stowarzyszenia ekologów

- jako obszar, na którym odkryto złoża złota

- jako teren przeznaczony dla najbogatszych mieszkańców

- jako siedzibę władz

            Zanim jeszcze przejdziecie do czytania, chciałabym zaznaczyć, że teksty nie są autobiograficzne, a postacie są w 100% zmyślone

 

#1 Republika dzieci

Typowy blaszak w środku starego blokowiska. Farba na dachu odchodzi grubymi płatami, a spod spodu coraz śmielej wygląda rdza.  Wielka przestrzeń podzielona na małe kliki, a w środku można znaleźć wszystko, mydło i powidło. Powoli mijamy drogerię, spożywczak i pocztę. W końcu zatrzymujemy się przed przeszklonymi drzwiami z białą ramą. Zerkam na mojego synka, jakbym jeszcze miała nadzieję, że się rozmyślił, ale w jego oczach widzę tylko radość, niecierpliwość i oczekiwanie. Drugą ręką, w której trzymam papierową torebkę z różowym kotkiem, popycham drzwi. Ogłusza mnie ściana dźwięku. Pisk wymieszany ze śmiechem i nawoływaniami „mamooo, mamo!”.

Wchodzimy.

Gdy tylko przekroczyliśmy próg, mój syn jakby zapomniał o moim istnieniu. Wyrywa rączkę z mojego uścisku i biegnie do Tymka. Z przejęcia zapomina nawet prezentu.

– Jasiu – krzyczę za nim. – Jasiu, buty! – Mój głos ginie w ogólnej wrzawie. Kieruję się do szatni pełnej niedbale rozrzuconych butów i kurtek, z których nie wszystkie trafiły na wieszak. Ściągam palto i buty. Znajduję wolny wieszak na samym końcu pomieszczenia i odkładam tam rzeczy, a następnie w skarpetkach idę szukać Jasia.

Co dzień mijałam to miejsce w drodze na tramwaj. Jeszcze miesiąc temu w było tu zupełnie pusto. Okna zaklejone były grubą folią, a ze środka dochodził tylko dźwięk wiertarek. Dziś z każdej ściany uśmiechały się postacie z bajek. Kaczor Donald, dinozaury i rakiety kosmiczne… Tylko dzieci zdawały się nie zauważać tego tematycznego bałaganu. Dla nich to prawdziwa Nibyladnia w samym środku szarej rzeczywistości, chociaż są tu zaledwie jeden basen z kulkami, kilka zjeżdżalni i mały gąbczasty tor przeszkód.

Znajduję syna w basenie z kulkami.

– Jasiu, trzeba zdjąć buty – wyciągam do niego rękę. Jaś uśmiecha się i rzuca we mnie plastikową kulką.

– Mamo! Patrz, jak nurkuję! – woła i prawie znika pod kolorową powierzchnią.

– Jasiu chodź, pomogę ci poszukać Staszka. Chciałeś mu dać robota, pamiętasz?

Tym razem synek daje się namówić. Kiedy tylko wychodzi, pomagam mu zdjąć buciki i wręczam torbę z prezentem. Synek biegnie do kolegi, a ja wraz z butami wracam do szatni. Po drodze machają mi mamy Franka i Tymka. Dalej widzę mamę Kamila i Maćka, dwóch grupowych urwisów. Uśmiecham się serdecznie i mam tylko nadzieję, że uśmiech dosięgnął też moich oczu. Na migi daję im znać, że idę jeszcze do szatni.

– Kochana, zamówić ci kawkę? – pyta mnie Justyna, mama jubilata. Na jej szyi wisi lustrzanka Canon. Wszystko zostanie uwiecznione.

– Dzięki. Czarną, jeśli możesz – odpowiadam. Uśmiech muszę już przykleić na najbliższe dwie godziny.

Odkładam buty Jasia obok moich, tak by później nie musieć ich szukać. Z ciężkim sercem kieruję się do stolików dla rodziców. Czekają mnie przymusowe pogaduchy z kobietami, których nie znam i nie mam ochoty poznawać. Rozmowy przeważnie toczą się wokół dzieci, z tym że nikt nie chce słuchać o dzieciach innych. Każdy chce się pochwalić własnym. Siedzisz i słuchasz, jak to Krzyś już wiąże buciki, a Tomek pięknie rysuje wóz strażacki. I ten rozsadzający czaszkę krzyk, pisk i jazgot w tle. Jak przedszkolanki ogarniają całą tę zgraję przez bite dziesięć godzin?

Ostatni raz rozglądam się, jakbym szukała ratunku. Jaś skacze na dmuchanym zamku, zaraz obok uśmiechniętego kopciuszka na ścianie. Macham synkowi i siadam wśród innych mam. Justyna stawia przede mną plastikowy kubeczek z kawą rozpuszczalną. Kładzie mi rękę na kolanie i pyta:

– No, kochana. To co tam u was słychać?

 

#2 Teren przeznaczony dla najbogatszych mieszkańców

Karbowana blacha odmalowana na butelkowozielony kolor i czarny szyld ze złotymi literami. Czcionka ma tyle zawijasów, że ledwo udało mi się odczytać napis „Royal Decor”. Trudno o bardziej oczywistą i pretensjonalną nazwę. Co ich podkusiło, by otworzyć sklep właśnie tutaj? W wielkich oknach witryny stoi ekspozycja z tapicerowanych krzeseł, małego stoliczka kawowego i złotej zastawy. Podejrzewam, że cena jednego krzesła przewyższa wartość całego mojego kompletu meblowego w jadalni. Naprawdę, czy te rzeczy są warte swojej ceny? Nie jestem pustelnikiem, ale wydatek tysiąca złotych na jedno krzesło wydaje mi się objawem zupełnego braku rozsądku. Prycham w myślach, ale jednocześnie nie mogę oderwać wzroku od wystawy.

Wejdę, może tylko na chwilkę. Rozejrzę się i wyjdę. I tak nie stać mnie teraz na nic. Gdy tylko popchnęłam drzwi, uderzył mnie zapach perfum, albo kadzidełek. Przyjemny cynamonowy aromat od razu sprawia, że czuję się jak w domu. Cichy dźwięk dzwoneczka informuje ekspedientkę o nowym kliencie. Kobieta wychyla się zza lady, ale gdy mnie widzi, nie zadaje sobie trudu, by mnie przywitać. Aż tak po mnie widać, że niczego nie kupię? Za wysokie progi? Poprawiam żakiet z sieciówki i wchodzę głębiej. Zapominam o całym szyderstwie i niechęci, jakie towarzyszyły mi jeszcze przed sklepem.

Aż dziw, że kiedyś był tu małpi gaj. Dwa lata pandemii i zamknięcia w domach zrobiły swoje. Małe biznesy nie miały prawa przetrwać, ale o tak niepopularną branżę nikt nie zawalczył. To nie to samo, co nadmorskie hotele, czy restauracje w centrum miast. Czy jest w ogóle związek przedsiębiorców prowadzących place zabaw dla dzieci? Jeszcze niedawno siedziałam tu na plastikowych krzesłach z metalową ramą, patrząc na Jasia, jak biega z przyjaciółmi, a teraz cała powierzchnia zastawiona była kolonialnymi meblami i wyszukaną zastawą. Szkatułki, bibeloty, wszystko piękne i luksusowe. Kiedyś, przychodząc tu, nie słyszałam własnych myśli, teraz towarzyszyła mi cicha muzyka jazzowa.

Wdycham zapach lakierowanego drewna. Cynamon i dźwięki saksofonu działają kojąco na moje nerwy. Już nie pamiętam, czym się tak irytowałam. Uśmiecham się do siebie, gładząc aksamit pikowanej kanapy. To miejsce to nie jest już kraina dzieci. To Nibylandia dla aspirującej klasy średniej. Meblowy McDonald dla ludzi, którzy chcą szybko nadać blasku swojej wielkiej płycie. I nagle lokalizacja sklepu wydaje mi się całkiem sensowna. Cieszę się, że będę go mijać po drodze na tramwaj.

Zauważam swoje odbicie w lustrze. Duże, okrągłe, złota rama wygląda jak promienie słońca. Uśmiecham się do siebie. To lustro pięknie by wyglądało w naszym przedpokoju. Byłoby pierwszą rzeczą widzianą po wejściu do mieszkania. Myślę o poprzednim lustrze, które Jaś niechcący zbił. To wygląda solidniej. Można by powiesić je wyżej, a poza tym, Jaś jest już starszy i rozsądniejszy. Cena 550 zł. Odsuwam się. Może jednak lustro nie jest aż tak wspaniałe. Nagle uwypuklają się wszelkie jego niedoskonałości.  Na srebrnej tafli przy ramie widzę małą ryskę, a na jednym z promieni małą grudkę farby. Nie, zdecydowanie w tej cenie oczekiwałabym lepszej jakości. Poza tym lustro jest zbyt małe, by przejrzeć się w nim w całości.

Idę dalej. Oglądam filiżanki i talerzyki deserowe. Cena kompletu dla jednej osoby to ponad 100 zł, ale nie mogę kupić przecież tylko dla siebie. Musiałabym wziąć przynajmniej cztery, a co jeśli przyjdzie więcej gości? Zaserwować kawę w kubkach? Złoszczę się sama na siebie, chociaż nie wiem, czy bardziej za to, że miałam niczego nie kupować, czy dlatego, że oczami wyobraźni już widziałam, jak siedzę na naszej kanapie z IKEI i popijam luksusowe espresso.

W końcu mój wzrok pada na podpórkę do książek. Srebrna sowa śledzi mnie uważnym wzrokiem. Podchodzę bliżej. Ma utrącony pazur i spod srebrnej farby widać gips. Na plakietce z ceną widać przekreślone 160 zł i obok, dopisane markerem 80 zł. Wartość przecenionej podpórki nagle urosła w moich oczach. Cena jest przystępna. Może i ptak ma mały defekt, ale i tak jestem nim oczarowana. Biorę go do ręki. Już widzę jak stoi na półce i podpiera rząd romansów, które tak namiętnie czytam wieczorami. Podpórka z całą pewnością jest praktycznym wyborem. Na pewno lepszym niż na przykład filiżanki, używane raz od święta, czy zbyt małe lustro. Wiem, że usprawiedliwiam się przed samą sobą, ale nie potrafię już odłożyć tej sowy. Idę do kasy. Ekspedientka odkłada jakiś plik papierów i uśmiecha się swoimi równo pomalowanymi, czerwonymi ustami.

– Zapakować na prezent? – pyta.

– Nie, dziękuję – odpowiadam i uśmiecham się z satysfakcją. W końcu ja też mogę mieć trochę „Royal Decoru” w moim domu.

 

 

Zapraszam również na mojego bloga https://wyslaneweter.blogspot.com/2021/06/2-uam-opis-miejsca.html

środa, 9 czerwca 2021

Książki, których nie przeczytałam



Dziś o książkach, których nie przeczytałam.

Uważam siebie za twardego zawodnika – jak już zacznę, to muszę skończyć. Chodzę, marudzę, łapię się za głowę, ale czytam do końca. Mam jednak na swoim koncie Goodreads folder wstydu z książkami, które mnie pokonały i mam wrażenie, że do tego niechlubnego grona właśnie dołączy kolejna.

Zacznę od pierwszej:

  • „Saga Sigrun” Elżbiety Cherezińskiej

Jako miłośniczka wszystkiego, co norweskie dostałam od męża na urodziny całą serię tych książek. Sama nie wiem, na co liczyłam. Chyba jednak na wartką akcję i podboje w tle. Co dostałam? Cóż – nie to. Sigrun była miałka, zupełnie bez charakteru. Pierwsze rozdziały są właściwie pieśnią pochwalną dla jej nieomylnego ojca, a później dziewczyna zostaje wydana za mąż za wspaniałego wojownika, Regina. Czytamy więc o tym, jak bohaterka zwiedza spichlerze i dogląda gospodarstwa podczas podbojów jej męża. Czytamy o strojach, jakie ubiera i o rozmowach jakie prowadzi… no właśnie. Czytamy O rozmowach. Bo rozmów wcale nie ma aż tak wiele. Dialogi zostały zastąpione stwierdzeniem „rozmawialiśmy o tym i o tamtym…”. Naprawdę miałam nadzieję, że dziewczyna w końcu weźmie się za siebie, że może jakiś plot twist ożywi tę średniowieczną wersję „Nad Niemnem”. Niestety, w książce nie ma NIC. Nie ma akcji, nie ma dialogów. Nie brakuje za to opisów współżycia bohaterów, przy czym nazwałabym to – jak ktoś to ładnie określił na LubimyCzytać, „porno dla prawicowców”. Nie były to sceny, które czytałam z wypiekami na twarzy i które dostarczyły mi rozrywki. Niektóre z nich zahaczały o gwałt i pozostawiały niesmak. Mąż brał ją mocno, brutalnie, bez pytania o zgodę, ona natomiast zachwycała się górami i dolinami jego ciała, a także lasem włosów łonowych… W tym przypadku wymiękłam w połowie i absolutnie nie mam zamiaru czytać pozostałych 3 tomów.


  • „Mroczniejszy odcień magii” V. E Schwab

Powieść fantasy, w której istnieją 4 równoległe światy. Są swoim zniekształconym lustrzanym odbiciem, a podróżować między nimi mogą tylko magowie. Koncepcja może była ciekawa, ale niestety styl pisania autorki jest dla mnie nie do zniesienia. Książka była nudna, a kiedy w końcu zaczynało się coś dziać, akcja przeskakiwała w inne miejsce, albo pojawiała się zupełnie niepotrzebna dygresja. Udało mi się polubić głównego bohatera, natomiast bohaterka, która w pewnym momencie zaczęła mu towarzyszyć, działała na mnie jak płachta na byka. Autorka miała pewnie zamysł wykreowania silnej i niezależnej postaci, ale Lila była ni mniej, ni więcej wkurzającą Mary Sue.


  • Seria LUX Jennifer L. Aementrout

Zaczęłam czytać z polecenia koleżanki z myślą, że to tylko 1 książka. Okazało się, że książek jest 5. Ale już od pierwszej miałam złe przeczucia. Jest to SF dla nastolatków. A właściwie dla nikogo, bo książka promuje według mnie szkodliwe wzorce samca alfa, który ignoruje wszystkich i zawsze stawia na swoim. Do tego rzeczony samiec jest kosmitą i zakochuje się w zwykłej nastolatce. Jako nastolatka czytałam bardzo fajną serię o kosmitach („Animorphs” - K.A. Applegate, Michael Reynolds, Katherine Applegate) więc postanowiłam dać LUX-owi szansę. Pierwszy tom jakoś zdzierżyłam. Drugi czytałam z myślą, że akcja się rozkręca i teraz na pewno będzie lepiej. Trzeci tom czytałam z myślą, że to już na pewno ostatni tom (naiwnie myślałam, że to trylogia). Kiedy odkryłam istnienie 4 i 5 tomu prawie się załamałam. Ale ja się przecież nie poddaję, hę? Poddałam. Jeśli nie cierpisz na poważny syndrom Sztokholmski lub nie kręci cię bycie pomiataną przez apodyktycznego dupka – omijaj tę książkę szerokim łukiem!


  • „W butach Valerii” Elisabet Benavent

To historia rodem z „Seksu w wielkim mieście”. Nie powiem wiele, bo książka bardzo szybko mnie zniechęciła. Językowo uboga. Dużo przekleństw, ale rzucanych na siłę i nie brzmiały wiarygodnie, zupełnie jakby bohaterka zgrywała jakiegoś luzaka. Sama lubię przeklinać. Uważam, że przekleństwa dodają ekspresji naszym wypowiedziom. W literaturze jednak jestem ostrożna. Uważam, że np. Ferrante w „Czasie porzucenia” świetnie operowała przekleństwami. „W butach Valerii” było dla mnie przerysowanie, na siłę wyluzowane i zupełnie nieangażujące.


Ostatnia pozycja na liście, której nie skreśliłam jeszcze definitywnie, ale jestem nią mocno rozczarowana. A jest to:

  • „Topieliska” Ewy Przydrygi.

Już na początku poznajemy Polę. Bohaterka budzi się zlana potem, jej piżama klei się do ciała. Kobieta idzie do łazienki zmierzyć temperaturę i okazuje się, że ma 39 stopni. Karci się w myślach, że „spieprzyła sprawę”, bo wypiła 1 drinka za dużo na imprezie sylwestrowej. Jest to dziwne, bo mogłaby sobie wyrzucać, że upiła się w trupa, ale pretensje, że przemarzło się w zimie, nie są dla mnie do końca logiczne. Do tego tłumaczenie się przed mężem, sprawia to wrażenie bardzo patriarchalnego związku. Bohaterka budzi męża i prosi, by ten zawiózł ich synka do lekarza. Jak reaguje mąż?

| – Ale wiesz, że wynagrodzisz mi to potem z nawiązką – wzdycha, zakłada swoje okulary w drucianej oprawie, chwyta mnie dłonią za szyję i jednym silnym ruchem przyciąga do siebie. Na policzku natychmiast czuję jego szorstki zarost, ocierający się o moją skórę. W usta Kuba wsuwa mi język, a wraz z nim wlewa we mnie swój oddech, spokój i przyjemne ciepło. Jego ręka wpełza mi pod koszulę i zatrzymuje się na prawej piersi.
– Zwariowałeś? – Odrywam się od jego ust, nieudolnie maskując niezadowolenie i przeszywające mnie dreszcze rozkoszy. Siadam na ramie łóżka. – Chcesz się zarazić?

No tak, bo przecież pierwszą rzeczą, jaką robi mąż, gdy ma chorą żonę, to łapie ją za cycek i wciska jej do gardła swój język, nie umywszy nawet zębów. Rozkosz bohaterki tez jest dla mnie zupełnie abstrakcyjna. 39 stopni gorączki to zapewne dreszcze, zimno, osłabienie… Wszystko, o czym bym marzyła, to czysta sucha piżama, kubek wody i łóżeczko.

Mam spory dylemat, bo podoba mi się styl pisania. Zdania są zgrabne, język bogaty. Ale te emocje i zachowania zupełnie niewiarygodne. Jak to możliwe, że już na pierwszych stronach redaktor nie wyłapał takiego faux pas?


Macie swoją listę wstydu? Czytacie zawsze do końca, czy macie wyznaczony limit cierpliwości?



sobota, 5 czerwca 2021

czerwcowy update



Wypadłam z blogowego rytmu i trudno mi się teraz odnaleźć na moim pseudopisarskim szlaku. W zeszłym tygodniu coś (bo nadal nie wiadomo co) rozbolało mnie w brzuchu i ostatni tydzień minął mi głównie na leżeniu w łóżku i ew. bieganiu po lekarzach i na badania.

Czuję się teraz, jakbym chciała złapać za ogon kilka srok jednocześnie. Dokończyć rozpoczęte książki, napisać zaległe notki i przede wszystkim zabrać się na poważnie za tłumaczenie książki. Już teraz mam ok. 30 stron opóźnienia względem zakładanego planu.

Mając tyle czasu na przemyślenia, zauważyłam w sobie pewną zmianę. Wcześniej to, że w ogóle piszę, starałam się utrzymać w tajemnicy, jakby to było coś, czego trzeba się wstydzić, bo jest inne i nikt normalny tego nie robi. Bo normalni ludzie oglądają po pracy fakty i Netflixa. Że to głupie się tak uzewnętrzniać i wystawiać na krytykę. Ale, jak pisałam wcześniej na Facebook, trzeba się trochę powstydzić za swoje teksty.

Człowiek nie potrafi ocenić swoich błędów tak długo, jak opowiadanie leży w szufladzie biurka; trzeba je opublikować i zacząć wstydzić się za nie; to jest jedyna możliwość nauczenia się czegokolwiek na przyszłość.

- Marek Hłasko

Wyszłam nawet ze swojej strefy komfortu i zaprosiłam kilka osób do polajkowania mojego skrzętnie ukrywanego przed światem profilu. Zresztą konstruktywna krytyka może wyjść tylko na dobre.

Dzisiaj wydaje mi się, że pisanie to fajne hobby. Ciekawe, nietuzinkowe, rozwijające.
Nawet jeśli moje teksty skończą w szufladzie (mam nadzieję, że tak nie będzie!), to sprawia mi to ogromną frajdę.

Poza kilkoma opowiadaniami, które mam w planie, to przede wszystkim chcę doprowadzić mój projekt YAF do końca.
Zdanie beta-readerów było bardzo budujące, a właśnie udało mi się znaleźć kolejną betę dla angielskiej wersji ❤️❤️❤️
️️
Plan na czerwiec to dojść do 200 strony, a w lipcu dokończyć ostatnie 100.
Później już tylko query i będę mogła oddać się "beztroskim" oczekiwaniom... Trzymajcie kciuki!

A Wy? Macie jakieś niecodzienne hobby?

Możecie znaleźć mnie na Facebook




niedziela, 23 maja 2021

#1 UAM - opowiadanie

Jakiś czas temu wspominałam, że zapisałam się na kurs pisania prozą, organizowany przez UAM. Czas przejść od teorii do czynów i zaprezentować moje najnowsze opowiadanie. Jest to tak naprawdę praca domowa, a zadaniem było opisanie sytuacji, w której zgubiło się przedmiot o dużej wartości sentymentalnej. Wywołało to silną reakcję, chociaż nie był to przedmiot o wielkiej wartości materialnej.

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii!

Jeśli spodoba Wam się opowiadanie - pamiętajcie, by polubić mój profil na Facebook :)

Zapraszam.

*****

Woda chlupocze mi w butach, ale biegnę, jakby od tego zależało moje życie. Mokre włosy kleją mi się do twarzy, a płaszcz najpewniej zaraz przemoknie. W kieszeni zaciskam złotą papierośnicę. Widzę tramwaj, który zatrzymał się na przystanku za skrzyżowaniem. Zielone światło miga na przejściu dla pieszych. Muszę przyspieszyć. Nie mogę nie zdążyć. Nagłe szarpnięcie prawie zwala mnie z nóg, a płaskie podeszwy ślizgają się na mokrym bruku. Czyjaś ręka zaciska się na moim ramieniu.
– Co Pani? Życie pani niemiłe? Czerwone jest – mówi facet z czarnym parasolem.
– Weź się pan odczep! Zdążyłabym, gdyby nie pan! – warczę.
– Za minutę znów będzie zielone – mówi i wzrusza ramionami, jakby niczego nie rozumiał. I przecież nie rozumie. Nie ma nawet prawa rozumieć. Wiem to, a jednak jestem wściekła.
– Dupek – rzucam tylko i stoję przy krawężniku, gotowa do biegu, gdy tylko nadarzy się okazja. Zwarty sznur samochodów sunie powoli, uniemożliwiając przejście. Ich światła odbijają się na mokrym asfalcie. Słychać dzwonek. Tramwaj za skrzyżowaniem zamyka drzwi i odjeżdża.
Złota papierośnica ciąży mi w kieszeni, a słowa mojego brata odbijają mi się echem po czaszce.
– Marta, mama jest w szpitalu. Przyjeżdżaj szybko – powiedział, gdy tylko odebrałam telefon.
– Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałam. Wszystko było w porządku – zaprotestowałam, jakbym chciała zakląć rzeczywistość.
– Dziś rano straciła przytomność. Jest źle. Pospiesz się.
– Który szpital?
– Przy Warszawskiej. Weź papierośnicę. Pytała o nią, kiedy się przebudziła.
Papierośnica. Cholerny kawałek metalu. To nawet nie jest złoto. Ojciec kupił ją na jakimś targu na wycieczce w Jugosławii. Jechałam po nią przez całe miasto, a teraz boję się, że nie zdążę na czas. Stoję jak idiotka, morka od stóp do głów. Już wiem, że resztę drogi też będę musiała pokonać biegiem. Pieprzony tramwaj. Pieprzony facet z parasolem. Wszystko popieprzone.
Wiedziałam, że ten dzień nastąpi. Wiedziałam, że się zbliża. A mimo to mnie zaskoczył. Mama od miesiąca już nie wstawała z łóżka. Kiedy wczoraj pielęgniarka odwiedziła mamę w domu, powiedziała, że widzi poprawę. Ja też ją widziałam. Mama zjadła nawet kubek rosołu z drobnym makaronem. A dziś?
Z zamyślenia wyrywa mnie przejeżdżający samochód. Wjechał w koleinę i ochlapał mnie wodą z kałuży.
– Cholera – syczę i wyciągam z kieszeni apaszkę, by zetrzeć błoto.
Zapała się zielone. Ruszam biegiem, chociaż facet z czarną parasolką coś za mną krzyczy.
– Halo, proszę pani. Niech pani zaczeka!
Nie zamierzam czekać. Nie mogę zawieść mojej mamy. Nie mogę zawieść brata. Ta papierośnica to jej talizman. Tata nigdy się z nią nie rozstawał, a po jego śmierci mama zawsze żartowała, że zaniesie mu ją do nieba. Kiedyś rodzice siadali razem, punktualnie o 16:00. Mama piła herbatę i rozwiązywała krzyżówki, a tata palił papierosa i czytał gazetę. Kiedy odszedł, mama nadal siadała ze swoim zeszytem krzyżówek. Gazeta, od pięciu lat ta sama, leżała wciąż na miejscu taty. Mama zapalała jednego papierosa ze złotej papierośnicy i mówiła, że tata jest wtedy przy niej. I teraz też tego potrzebowała.
Wbiegam do szpitalnego hallu.
– Mirosława Bukowska. Dziś ją przywieźli. Który pokój? – pytam w rejestracji.
– 132 – odpowiada kobieta. Jej wzrok jest pełen współczucia.
Biegnę, chociaż na schodach czuję, jakby moje nogi były z ołowiu. Wpadam do pokoju. Wita mnie zapach starości i stęchlizny.
Mama leży na łóżku pod oknem. Jej oddech ciężki jak kowalskie miechy. Brat siedzi przy niej. Nie płacze, ale zaciska szczęki, a jego oczy są czerwone.
W pokoju są jeszcze dwie staruszki czekające z pustym wzrokiem na swoją kolej. Nikt ich nie odwiedza.
– Mamo, Marta przyszła – mówi brat i gładzi mamę po ręce, a potem rzuca mi ciężkie spojrzenie. – Masz? – pyta.
– Mam – odpowiadam. Wsuwam rękę do kieszeni. Kolana prawie się pode mną uginają. Kieszeń jest pusta. Moja ręka trafia tylko na ubłoconą apaszkę. Mój brat widzi moją minę i już wie. Rozumie wszystko bez słów. Widzę jego drgające nozdrza i oskarżycielskie spojrzenie. Takie samo jak pięć lat temu. To ja miałam wykupić tabletki na serce. To moja wina, że tata dostał zawału. I chociaż wiem, że to nieprawda, od pięciu lat żyję z tym nieprzerwanym poczuciem winy.
– Ja... Chyba… Muszę wyjść.
– Wiedziałem. Wiedziałem, że to schrzanisz.
Wychodzę. Czuję pustkę. Nie wiem co robić. Jak mogę powiedzieć mamie, że zgubiłam jej skarb? Schodzę na dół. Myślę o facecie z parasolką. Wracać tam? Szukać tej papierośnicy? Mój wzrok pada na szpitalny kiosk. Podchodzę, chociaż sama nie wiem, na co liczę.
– Coś podać? – Pyta facet w swetrze w romby.
– Poproszę paczkę Marlboro. I zapalniczkę – mówię głosem wypranym z emocji.
– Coś jeszcze?
Mój wzrok pada na mały kalkulator z klapką. Tani plastik, ale rozmiar się zgadza. Kupuję i płacę.
Wracam do pokoju mamy. Staję przy łóżku. Gardło mam zaciśnięte. Zapalam papierosa. Pod jej szczupłą dłoń wsuwam kalkulator.
– To ja, mamo – mówię łamiącym się głosem, prawie szeptem.
Mama unosi jedną powiekę. Cień uśmiechu pojawia się na jej twarzy. Palcem gładzi chiński plastik. Jej usta układają się w słowo „dziękuję”, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Oddech mamy zmienia się z charczącego dyszenia w coś bliższego westchnieniu. Już nie walczy. Może iść do taty. Stoimy w ciszy i czuję, że powoli umieramy tam razem.
czwartek, 13 maja 2021

To, co ważne


Jest tylko jedna rzecz na świecie, która daje mi więcej spokoju od czytania lub pisania książek. To mój ogród. Ostatnio to w nim znajduję ukojenie moich zszarganych nerwów i snuję plany podboju literackiej sceny. Nie miałam co prawda jeszcze okazji na nim poczytać – zawsze jest coś do zrobienia. A to jakiś podstępny chwaścik do wyrwania, a to trzeba przesadzić kwiatka w inne miejsce. Kilka roślinek przemarzło i trzeba było obmyślić dla nich godne zastępstwo.

Mimo to ostatni czas nie był całkiem bezowocny. Nie chwaliłam się, bo nie chciałam zapeszać, ale zaczęłam już tłumaczenie mojej książki na angielski. Po trzech rozdziałach podjęłam poszukiwania native speakera, chętnego do roli beta-readera. Udało się. Na Facebookowej grupie odezwał się do mnie Amerykański pisarz i zaoferował pomoc! Jego opinia sprawiła, że fruwam trzy centymetry nad ziemią. Nie tylko podobało mu się to, co przeczytał, ale też poprawił mi drobne błędy. Na szczęście nie było ich tak dużo. I o to mi właśnie chodziło. Nie byłoby sensu tłumaczenie książki, która nie byłaby dla nikogo zrozumiała i pełna błędów. To wręcz gwarancja katastrofy. Teraz jednak utwierdziłam się w przekonaniu, że podjęłam właściwą decyzję. Jeśli się zmobilizuję, moją książka będzie gotowa… we wrześniu.

Cóż… Kolejna lekcja cierpliwości na drodze do spełnienia marzeń. Mogę iść małymi kroczkami przez kolejne miesiące albo mogę stać w miejscu. Wybór był prosty.

Zapraszam do polubienia mojej strony na Facebook :)
środa, 5 maja 2021

blog w nowej formie

Wysłane w Eter jest już na Facebooku :)

Od dziś możecie mnie śledzić również za pomocą mediów społecznościowych.

Odważyłam się i założyłam konto na Facebook, gdzie będę zamieszczać nie tylko wpisy z mojego bloga, ale też inspirujące cytaty i linki do artykułów.

Wysłanew Eter

Zapraszam!
niedziela, 2 maja 2021

Podsumowanie kwietnia i najbliższe plany.


Miałam zamieścić ten wpis 30 kwietnia, w ostatni dzień miesiąca. Byłby to dobry moment na jego podsumowanie. Cóż, plany mają to do siebie, że najczęściej się nie sprawdzają. Gdyby tak nie było, zapewne byłabym już poczytną autorką z kilkoma dziełami na koncie, a mój blog zaliczałby tysiące odsłon dziennie.

Ile wyszło z moich czytelniczych planów? A ile z pisarskich?

Rzeczywistość je zweryfikowała.

Miałam w planach przeczytać w kwietniu 4 książki. Przeczytałam 5, tyle że zupełnie innych. W większości dokończyłam pozycje, które zaczęłam w marcu, ale wskoczyła też jedna zupełnie spontaniczna.

O przeczytanych książkach na pewno jeszcze opowiem, ale najpierw mały update pisarski:

Niestety, dostałam odmowną odpowiedź z wydawnictwa. Stety, niestety. To tylko jedno z wielu. Nawet dobrze, że odpisali. Wiem przynajmniej, na czym stoję, bo niestety w Polsce wydawnictwa najczęściej w przypadku odmowy nie odpisują w ogóle.

Spodziewałam się, że mogą odmówić. Czytałam na forum, że odpisują średnio po 3 tygodniach, a jednak zrobiło mi się przykro. Odpisałam więc pytanie, czy to wina książki (bo może jednak jest kiepska??), czy może powód był inny.

Odpowiedź była następująca:

„[książka] Nie wpisuje się w program. Obecnie praktycznie nie wydajemy fantastyki polskich autorów – choć propozycji przychodzi mnóstwo.”

Grrrr. Wkurzyłam się jednak nie na żarty. Akurat teraz moja była nauczycielka norweskiego, tłumaczy fantastykę Siri Pettersen dla tegoż wydawnictwa. A więc fantastyka owszem, tylko nie ta rodzimych autorów. Tak mnie to zdenerwowało, że postanowiłam sama przetłumaczyć moją książkę na angielski i spróbować szczęścia za granicą.

Przetłumaczyłam 30 stron i... straciłam całą motywację. To jak pisanie książki zupełnie od nowa. Trzeba zmieniać całe akapity, żeby zachować jednocześnie kontekst i poprawność językową. Obliczyłam, że tłumacząc 2 strony dziennie, będę gotowa w sierpniu. Tylko jakoś coraz trudniej się zmobilizować, nawet jeśli to jedyna alternatywa. Cóż. Ważne, że mam jakiś plan.
środa, 14 kwietnia 2021

My, Tołstoje.



„Doszedłem do tyfusu — przeczytałem objawy — odkryłem, że mam tyfus, i to od wielu miesięcy — pomyślałem sobie, ciekawe, co jeszcze mam. Przewróciłem stronicę na taniec św. Wita: zgodnie z oczekiwaniami stwierdziłem, że i pląsawica mi nie przepuściła. Postanowiłem zapoznać się ze swoim przypadkiem dogłębnie. I tak, rozpoczynając alfabetycznie, przestudiowałem chorobę Addisona, stwierdziłem, że na nią zapadam, a faza ostra czeka mnie za jakieś dwa tygodnie. Z ulgą się dowiedziałem, że choroba Brighta występuje u mnie w formie złagodzonej i, jeśliby na tym się skończyło, mogę liczyć na wiele lat życia”.
To słowa zaczerpnięte z „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” autorstwa Jerome K. Jerome.To nimi właśnie Bill Bryson otworzył rozdział o chorobach w swojej książce "Ciało.Instrukcja dla użytkownika".
Sama cierpię na chroniczną hipochondrię i z pomocą doktora Google zdiagnozowałam u siebie niezliczone jednostki chorobowe – w większości ciężkie przypadki, bez nadziei na wyzdrowienie. Niedawno jednak samozdiagnozowałam u siebie pewne psychiczne niedomaganie, mianowicie: syndrom Tołstoja.
Po latach literackich sukcesów Lew Tołstoj zwątpił w sens swojego pisarstwa. W 1908 roku zapisał w swoim dzienniku: „Ludzie niestety lubią mnie za rzeczy miałkie, na przykład »Annę Kareninę«”.
W pewnym momencie pisarz uznał, że przywileje i komfort, którymi mogła cieszyć się jego rodzina, są zbytnim luksusem. Zaczął ubierać się w niewyszukane, proste ubrania, pracował fizycznie, a nawet został wegetarianinem! W swoich radykalnych poglądach poszedł jeszcze dalej i zrzekł się majątku, przekazując go rodzinie...
Na kursie pisania organizowanym przez UAM, na przykładzie Tołstoja omawialiśmy problem motywacji i systematycznego pisania. Jakże miło było znaleźć tak fachowo brzmiące określenie mojej prokrastynacji! A przy tym podnoszące moje lenistwo i marazm do rangi światowej sławy pisarza! I tak, w grupie 20 osób, z których żadna nie wydała jeszcze książki, każdy z nas kiwał głową i myślał sobie skrycie „Ja. Ja, Tołstoj”. Nie wiem dlaczego, mam tu skojarzenie z Gombrowiczem…
Jednak tak naprawdę dopadła mnie zupełnie inna niemoc. Moja książka jest już napisana, poprawiona i pozytywnie odebrana w gronie beta-readerów… A teraz całą moją kreatywną energię zabijają dni i godziny czekania na odpowiedź. Nie pomaga fakt, że na profilach Facebook polskich wydawnictw zewsząd straszą gołe męskie torsy i tytuły typu „Kochanka gangstera”, „Kochaj mnie cicho”, „Kochaj mnie głośno” itp. itd. (wszystkie powyższe zmyśliłam – jeśli jakiś pokrywa się z istniejącą książką, to jest to całkowity przypadek).
Nie pociesza też fakt, że polskiej fantastyki wydaje się jak na lekarstwo. Jakim cudem wydawcy wolą inwestować w tłumaczenie zagranicznych książek typu „Obsydian”, gdzie promuje się brak szacunku dla kobiet i apodyktyczny typ macho jako tego najbardziej pożądanego mężczyzny?

Ech, pomarudziłam sobie, ja, Tołstoj…
niedziela, 11 kwietnia 2021

Plany czytelnicze na kwiecień



Udało mi się dokończyć kilka rozpoczętych jeszcze w marcu książek, a już pojawiła się cała lista nowych interesujących pozycji. Rozplanowałam tyle o ile nowe lektury, licząc, że jakimś cudem uda mi się je wszystkie przeczytać. Niektóre tytuły, jak na przykład „Trzynastą opowieść” planowałam przeczytać już od dawna. „Irlandzka księżniczka” urzekła mnie, kiedy robiłam zakupy w księgarni internetowej w zeszłym miesiącu. Od tego czasu chodziła mi po głowie i postanowiłam, że w kwietniu dam jej szansę, tym bardziej że znalazłam ją na Legimi. Dwie ostatnie pozycje to niespodzianka. „Niedźwiedź i słowik” wpadł mi w ręce zupełnym przypadkiem. Przyciągnął moją uwagę niesamowitą okładką, a kiedy zobaczyłam wysoką ocenę na Lubimy Czytać, nie mogłam sobie odmówić. Ostatnią pozycją na mojej liście jest „Algorytm Ady”. Jest to jedyna książka, którą kupiłam w wersji papierowej (reszta dostępna jest w abonamencie). Na wyprzedaży w TaniejKsiążce udało mi się ją dopaść za jedyne 6 zł! Żal nie kupić, zwłaszcza że książka opowiada o osiągnięciach naukowych (ba, informatycznych!) kobiety.
A Wy? Macie swoje listy książek, czy raczej kierujecie się spontanicznym wyborem?

https://wyslaneweter.blogspot.com/2021/04/plany-czytelnicze-na-kwiecien.html
czwartek, 1 kwietnia 2021

Polska fantastyka ma się dobrze!


„Nie ma tego złego”. Ten tytuł otwiera listę książek, które zamierzam przeczytać w kwietniu. Co tam niedokończone powieści z marca! Co tam kursy pisania! Zamówiłam nawet papierową wersję, mimo że ebook dostępny był na Legimi. Obudziła się we mnie lokalna patriotka i pomyślałam, że polską fantastykę po prostu MUSZĘ kupić. Zwłaszcza tego autora…

Pan Mortka przed laty uczył w jednym z poznańskich liceów – tzw. Marcinku. Ja chodziłam do Marynki i z zazdrością wysłuchiwałam zachwytów mojego kolegi nad swoim polonistą. Pan Mortka był tak dużym autorytetem i (mogę chyba użyć tego słowa) idolem mojego kolegi, że sam zaczął pisać własne opowiadania – całkiem dobre, muszę to przyznać. Pośrednio zainspirował także mnie, ale wówczas nie miałam odwagi dzielić się moimi tekstami z kimkolwiek. Niesamowite było dla mnie to, że jako polonista, zauważał w ogóle cały obszerny dział literatury spod znaku „fantasy”, a jego świat nie kończył się na Kochanowskim, Mickiewiczu czy Sienkiewiczu…

Pamiętam jak dziś, kiedy zdawałam moją maturę ustną z języka polskiego. Tematem mojej pracy było: bunt i pokora jako przykłady zachowań człowieka wobec Boga. Bardzo chciałam poza Hiobem czy Kochanowskim wykorzystać także motyw „Sługi Bożego” Jacka Piekary. Pamiętam wzrok polonisty, Pana Okonia, który mnie egzaminował i zdziwienie polonistki wydelegowanej do nas z innej szkoły. Wzrok mówiący: biedne dziecko, co Ty czytasz? TO nawet nie są prawdziwe książki.

A ja naiwnie myślałam, że skoro czytam więcej niż tylko lektury szkolne, zostanie to docenione. Maturę zdałam oczywiście, ale był to jeden z najgorszych egzaminów, jakie pamiętam.

https://wyslaneweter.blogspot.com/2021/04/polska-fantastyka-ma-sie-dobrze.html
© 2007 - 2024 nakanapie.pl