Jest tylko jedna rzecz na świecie, która daje mi więcej spokoju od czytania lub pisania książek. To mój ogród. Ostatnio to w nim znajduję ukojenie moich zszarganych nerwów i snuję plany podboju literackiej sceny. Nie miałam co prawda jeszcze okazji na nim poczytać – zawsze jest coś do zrobienia. A to jakiś podstępny chwaścik do wyrwania, a to trzeba przesadzić kwiatka w inne miejsce. Kilka roślinek przemarzło i trzeba było obmyślić dla nich godne zastępstwo.
Mimo to ostatni czas nie był całkiem bezowocny. Nie chwaliłam się, bo nie chciałam zapeszać, ale zaczęłam już tłumaczenie mojej książki na angielski. Po trzech rozdziałach podjęłam poszukiwania native speakera, chętnego do roli beta-readera. Udało się. Na Facebookowej grupie odezwał się do mnie Amerykański pisarz i zaoferował pomoc! Jego opinia sprawiła, że fruwam trzy centymetry nad ziemią. Nie tylko podobało mu się to, co przeczytał, ale też poprawił mi drobne błędy. Na szczęście nie było ich tak dużo. I o to mi właśnie chodziło. Nie byłoby sensu tłumaczenie książki, która nie byłaby dla nikogo zrozumiała i pełna błędów. To wręcz gwarancja katastrofy. Teraz jednak utwierdziłam się w przekonaniu, że podjęłam właściwą decyzję. Jeśli się zmobilizuję, moją książka będzie gotowa… we wrześniu.
Cóż… Kolejna lekcja cierpliwości na drodze do spełnienia marzeń. Mogę iść małymi kroczkami przez kolejne miesiące albo mogę stać w miejscu. Wybór był prosty.
Zapraszam do polubienia mojej strony na Facebook :)