Gdy w roku pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualna kobietę, z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich. Aktualna kobieta
Kohoutka miała na sobie granatowy płaszcz, jej boską czaszkę okrywał filuterny kapelusik, ogromna zaś waliza, która wlokła za soba, pozostawiała w białej listopadowej trawie ciemny trakt ostatecznej klęski.
Gdyby przyjechała na krótko jedynie rozmówić się ze mną. gdyby złożyła mi tylko przypadkową i niezapowiedzianą wizytę, i tak byłaby to wystarczająco wstrząsająca historia, pomyślał Kohoutek. I tak byłaby to historia godna książki.