Chmielewska, zawsze niepokorna, zawsze wydeptująca własne ścieżki, zawsze kierująca się własnym instynktem, od chwili opublikowania debiutanckiego „Klina”, a na pewno już w „Krokodylu…”, uczyła polskie kobiety (i nie tylko kobiety), innego niż dotychczasowe, spojrzenia na świat. Pamiętajmy, że dopiero wtedy na dobre do Polski wkraczała rewolucja hippisowska, która przewróciła istniejący stan rzeczy do góry nogami. Jednak w 1969 roku obowiązki społeczne, przypisywane każdej z płci, ciągle jeszcze pozostawały wyjątkowo konserwatywne. Miejsce kobiety, jak powszechnie twierdzono (nawet jeśli po cichu sądzono tu i ówdzie inaczej), to docelowo dom i dzieci, mężczyzna z kolei zajmował się głównie światem zewnętrznym. Niewiasty cechować powinna była skromność w mowie i myśli. Powściąganie zaś przez nie wszelkich osobistych chuci uznawano za jedną z naczelnych zalet i godnych szczególnego polecenia wartości. Słowem: o feminizmie, nawet w wydaniu bardzo łagodnym, nikomu się w Polsce na przełomie szóstej oraz siódmej dekady ubiegłego wieku nawet nie śniło! W każdym razie wśród „normalnych” obywateli. Właściwie wszystko, co pokutowało w krajowym obyczaju jeszcze od czasów przedwojennych, zostało w „Krokodylu…” zakwestionowane, do tego zaś piórem kobiety (stanowić to musiało dodatkowy smaczek!), przy okazji w mistrzowski sposób operującej słowem i potrafiącej z wyjątkową gracją odbijać się od polskich stereotypów. Przy czym Chmielewska nie nudzi, lecz zwyczajnie, „po babsku”, przywołuje rozmaite, wzięte z życia, epizody, bez cienia drętwoty stawiając przed wyobraźnią czytelnika wydarzenia śmieszne oraz wciągające pomysłowością, połączoną z całkiem nowym typem literackiej zabawy. Bezpretensjonalnej, dowcipnej, zwariowanej.