Marquez to jeden z niewielu pisarzy, który zaczyna od zakończenia historii, a opowieść nic na tym nie traci. W „Kronice zapowiedzianej śmierci” od razu wiadomo kto kogo i dlaczego. Tu zaś rozbitek, który samotnie przez wiele dni dryfował na tratwie - dobił do brzegu się jakimś cudem, o czym autor informuje na pierwszej stronie. To jak tu wzbudzić emocje, jak z góry wiadomo, że przetrwa i jakoś się uratuje?
A jednak!
Pisarz potrafił przywołać dramaturgię tego rejsu, wzbudzić współczucie, atrakcyjnie przedstawić odczucia i myśli rozbitka. I przede wszystkim skłonić czytelnika do refleksji, jak on sam dałby sobie radę w analogicznej sytuacji.
Jak wiele może się dziać na takiej małej łupince gdzieś na bezmiernych wodach oceanu. Jak wiele może dziać się w takiej małej książeczce, która z jednej strony wydała mi się za krótka, ale może to lepiej, że nie jest przegadana.
Jak ten autor to zrobił, że trzymał mnie w takim napięciu od pierwszej do ostatniej strony? Przecież tam się właściwie nic nie działo i wiedziałam, że będzie dobrze. Wprawdzie wolę Marqueza w wydaniu powieściowym, ale ten reportażowy też nie jest zły.