𝘗𝘰𝘻𝘢 𝘳𝘺𝘵𝘮𝘦𝘮, mimo że jest w dużej mierze o muzyce, niestety nie jest za bardzo w moim stylu. Znacie mnie, potrzebuję od powieści (chociażby) klimatu i mniej dosłowności. Sama historia była całkiem w porządku, ale miejscami naprawdę nużąco przedstawiona (wyjątkiem są sceny, gdy serio coś się dzieje - niestety wtedy to zazwyczaj były to prawdziwe tragedie...). Opisy sytuacji zbyt okrągłe, podobne do siebie zdania, ciągłe pytania "Dobrze się czujesz?"... Poza tym nigdy do końca nie czułam muzyki jazzowej, a głównie o nią się tu rozchodzi.
Tylko mi nie mówcie, że nie mam się co dziwić, bo przecież sięgnęłam po zwykły romans! No dobra, ale czy to znaczy, że nie mogę od niego trochę więcej wymagać? Trochę już się tych romantycznych historii naczytałam i zdążyłam zaobserwować, że niektóre są jednak oryginalniejsze... i "jakieś".
Lubię fakt, że narracja (pierwszoosobowa!) została poprowadzona z dwóch punktów widzenia. Wątek muzyczny na plus raczej, tym bardziej, że został powiązany z silnymi emocjami - co prowadzi do kolejnej okejki, a mianowicie do tematu radzenia sobie z tymi emocjami właśnie. Takimi, które przytłaczają, nie pozwalają prawidłowo funkcjonować i przez które trzeba się czasem po prostu wycofać. Autorka wytyka błędy społeczeństwa, karci ludzi, że wciąż są ślepi na ważne i trudne kwestie - jakiekolwiek molestowanie i bullying wcale nie są okej i nigdy nie powinny uchodzić na sucho. Pisze o żałobie, o samotności i, obok pięknych i szczerych więzi, ...