Do tej pory uważałam Donnę Leon (Komisarz Brunetti) za wzór do naśladowania w zakresie powieści społeczno-obyczajowych ze zbrodnią w tle. Dwóch panów - ukrywających się pod pseudonimem artystycznym Maryli Szymiczkowej, jednym susem dostali się na szczyt i zrzucili innych kilka stopni niżej.
Deklasację innych książek w tej tematyce zapewniło kilka punktów:
- Idealne przedstawienie klasycznej krakowskiej matrony - przepraszam... profesorowej... (przy okazji dodam, że musiałam potwierdzać gdzieś wyczytaną informację, iż książki tej NIE NAPISAŁA kobieta)
- Idealne przedstawienie krakowskiego towarzystwa wzajemnej adoracji (czyli ogólnie znanego krakowskiego środowiska) - tu faktycznie widać, że książkę tą pisał Krakus (ale Krakus z dystansem - Krakus który potrafi jednak to źdźbło w oku dostrzec). Jestem Krakuską (Krakowianką, gdybym chciała być poprawna politycznie), mieszkam tu od lat (ale z przerwami na inne miasta - te przerwy pozwoliły mi dostrzec specyfikę - delikatnie to ujmijmy - krakowskiego środowiska (brzydko mówiąc - krakowskiego pierdolnika) - tu wszystko dzieje się w swoim sosie, w którym poszczególne kluski muszą wydostać się na powierzchnię. Nie po to aby zaczerpnąć powietrza, ale po to aby innych zepchnąć pod powierzchnię sosu. No chyba że ta druga kluska jest swoja - wtedy co innego.
Swoi i obcy. Krakusi i pozostali.
Kraków jest specyficzny - bo to że tu mieszkasz, nie czyni Cię jeszcze swoim. Wystarczy ze pochodzisz z innej klasy społecznej, mieszkasz na obrzeżach - takie podejście nie tylko istnieje w książce o profesorowej. Istnieje do dziś i to w każdej dziedzinie.
Za oddanie tej duszy krakowskiej (w tym duszy centusia - ach te centy na dorożkę...), bez względu na okres historyczny w którym dzieje się akcja - ogromny plus. Ta książka nas obnaża, drodzy Krakusi...
- Kolejny punkt przysługuje za fenomenalne oddanie atmosfery XIX Krakowa. Z elementami architektonicznymi, społecznymi - proszę Państwa już wtedy były korki ! - z dorożek co prawda i jedynie podczas wielkich wydarzeń, jak otwarcie Teatru, ale jednak korki to korki...
A wyprawy profesorowej ZA MIASTO ... "ulicą Długą, na której przyzwoite kobiety nie bywały..." są majstersztykiem.
W powieści (która podkreślę jest powieścią obyczajową w mojej opinii) znalazło się nawet miejsce na opis dworca w Bochni (słynna kolej trans-galicyjska) - drastyczne porównanie do krakowskiego (w oczach profesorowej) oraz przekonanie mieszkanki Bochni, iż Bochnia jest najlepsza... oddaje w 100% galicyjską świadomość "Nasze Lepsze"...
Wszystkim Krakusom, socjologom, etnologom, a nawet historykom - polecam.
Szczególnie Krakusom - dokładnie tacy jesteśmy - w opowieści o Domu Helclów dostrzegłam cechy znamienne dla wszystkich krakowskich (z dziada pradziada) znajomych. Ci, u których nie dostrzegłam... okazali się... cóż... słoikami :) -przyjezdnymi, a w najlepszym przypadku Krakusami drugiego pokolenia.
I są to cechy niezmienne od wieków - "wyssane z mlekiem matki".
PS. Po pierwszych dwóch rozdziałach oceniłam profesorową Szczupaczyńską - jak większość zapewne - mianem krakowskiej Dulskiej. Ale teraz nie zgadzam się sama z sobą. Dulska była przykładem rozpaczliwie głupiej kobiety robiącej wszystko "pod publiczkę". Była przejaskrawionym obrazem niektórych cech, które występują w każdej kobiecie.
Profesorowa Szczupaczyńska przejaskrawiona jest - jeżeli w ogóle - w stopniu niewielkim, a nawet znikomym. Jest po prostu KRAKUSKĄ - po mężu. Klasyczną tak, że aż boli...