Fragment: Spora gromadka przeciętnych śmiertelników zebrała się w jednym z mieszkalnych domów w dzielnicy Bloomsbury na uroczystość chrztu noworodka płci żeńskiej, którą to uroczystość uświetniła wspaniała uczta, składająca się z pomarańczy, wiśniaku, fig, porteru i różnorodnych słodkich ciasteczek. Ktoś nieuważny, a może przewidujący — najprawdopodobniej znajdująca się tu od miesiąca irlandzka piastunka — pozostawił drzwi wejściowe otwarte, udostępniając tym samym wejście do mieszkania dobrym wróżkom.
Zgodnie z tradycją zjawiły się liczną gromadą. Zupełnie niewidzialne dla oka zwykłych śmiertelników, niesłyszalne dla ich uszu, nie zauważone przez nikogo, na pozór mało znaczące, zadyszane, zaaferowane niczym gromada aranżujących coś organizatorów, wiecznie czynny komitet klubowy, lub zwołana rada nadzorcza, pragnące jak najśpieszniej spełnić swe dzieło i poprzez tumany żółtej mgły przedostać się na przeciwległy kraniec miasta, wróżki dobre i wróżki złe usadowiły się dwoma szeregami pod dwiema przeciwległymi ścianami skromnego pokoju, przygotowując się do spełnienia tak często powtarzanego obowiązku, złożenia swych darów nowonarodzonemu dziecięciu.