Kim był Janusz Głowacki? Głównie playboyem, ironistą, zagubionym emigrantem, intelektualistą? Czy może bardziej felietonistą, scenarzystą, wykładowcą, prozaikiem, dramaturgiem? Na pewno wszystkim po trochu, a do tego osobą, która doskonale potrafiła wykreować swój wizerunek. Bo co do tego, że "Z głowy" jest podkolorowane, nie mam żadnych wątpliwości.
W 1981 roku, na kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, Autor wyjechał do Wielkiej Brytanii na premierę swojej sztuki teatralnej. Od tego czasu przez większą cześć swojego życia przebywał na emigracji - osiadł w Stanach Zjednoczonych.
O czym jest więc książka? To zbiór obserwacji, dygresji otaczającego świata. Nam - zwykłym czytelnikom - zostaje uchylony rąbek tajemnicy dotyczący życia aktorów, fragment polskiego artystycznego światka. I choć osobiście nie potrafię dopasować wszystkich wymienionych imion do nazwisk, jednak poczułam ten specyficzny klimat. Następnie możemy poznać trudy emigracji - sam Autor ze szczerością przyznaje, że w chwili znalezienia się w Stanach przestał być znanym literatem, musiał walczyć o przetrwanie i zaciskać pasa.
Książka na pewno przypadnie do gustu tym, którzy interesują się historią literatury, bo można tu przeczytać nie tylko o innych utworach samego Głowackiego, o tym co było ich inspiracją, "co autor miał na myśli", ale też dowiedzieć się co nieco o innych pisarzach - między innymi o Jerzym Kosińskim (choć odnosi się to też i do twórczości samego Głowackiego, gdyż "Good night, Dżerzi" było poświęcone autorowi "Malowanego ptaka").
Całość jest doprawiona nutą ironii i trafnych obserwacji. Zakończenie zaś, poświęcone matce, powoduje zakręcenie łezki w oku. Książka jest na pewno ciekawą odskocznią od "typowej" prozy, pomaga wejść głębiej w świat Twórcy. Bo czy jeszcze jest ktoś kto myśli, że pisarz, kreator jest człowiekiem posągowym, który oddaje się tylko pisaniu? Że nie dotyczą go przyziemne, codzienne sprawy i zmartwienia?