Stara zasada sequeli mówi: WIĘCEJ. Więcej trupów, więcej bohaterów, więcej akcji, a w przypadku "Obcego", również więcej Ksenomorfów. Od nakręcenia pierwszej części mija aż siedem lat. W Hollywood to cała wieczność i trochę dziwi fakt, że po sukcesie "Obcego" czekano aż tyle z nakręceniem sequela. Do pracy nad scenariuszem zaangażowano Jamesa Camerona, który miał za sobą już spory sukces w postaci "Terminatora" z Schwarzeneggerem. Cameron nie tylko napisał, ale i wyreżyserował ten film i z drugim "Obcym" miało być podobnie. W przeciwieństwie do O'Bannona postawił jednak na akcję sci-fi, a nie horror sci-fi, jakim bez wątpienia była pierwsza część. Czy to dobry kierunek? Hmmm... Kwestia gustu. Niemniej oglądając film, można było odnieść wrażenie, że "Decydujące starcie" było zwrotnicą, która przesunęła uniwersum Obcego na zupełnie inny tor.
Mija 57 lat od wydarzeń w pierwszej części. Przez ten czas Ripley i jej kot - jedyni ocaleli ze statku Nostromo, dryfowali po kosmosie w błogiej nieświadomości. W końcu jednak zostają sprowadzeni na Ziemię. Ellen dowiaduje się, że jej córka zmarła dożywszy ponad 60 lat, a ona - Ripley - jest oskarżona o zniszczenie Nostromo, co kosztowało korporację Weyland Yutani sporo szmalu. Szybko jednak okazuje się, że korporacja może puścił to wszystko w niepamięć o ile Ellen wróci na planetę LV-426. Okazuje się, że od jakiegoś czasu funkcjonowała tam ludzka kolonia, z którą teraz nie ma kontaktu. Wysłana zostaje wojskowa ekspedycja, w skład której wchodzi też Ripley.
I teraz tak - wyszły dwie wersje "Obcego 2": producencka i reżyserska. Obie to cały czas akcyjniaki, ale reżyserska sprawia, że opowiedziana historia ma więcej sensu. Zwłaszcza sceny dodane w pierwszej godzinie filmu, kiedy to dowiadujemy się nie tylko co się stało z córką Ripley, ale i jak wygląda życie w kolonii na LV-426 oraz jak doszło do tego, że kosmiczne paskudztwa znowu dały o sobie znać. Wersja reżyserska trzyma się ściślej pierwotnego scenariusza, który posłużył Alanowi Deanowi Fosterowi do napisania powieści. I o ile wersję producencką, którą można było obejrzeć w kinach i na VHS oceniłbym jako mocno przeciętną, o tyle autorska wizja Camerona znacznie bardziej przypadła mi do gustu, czyniąc z "Decydującego starcia" film dobry. Tylko lub aż, zależy jak na to spojrzeć. Niemniej film w swoim czasie zdobył sporo dobrych recenzji, co w sumie nie dziwi, bo efekty specjalne ma zdecydowanie lepsze niż pierwsza część. Sama Sigourney Weaver również wypada lepiej, zresztą za występ w "dwójce" dostała nominację do Oscara. Czy jej gra aktorska w "Obcym" faktycznie na to zasługiwała? Tu mam wątpliwości. Rola Ripley nie jest jakoś szczególnie wymagająca, ale być może członkowie Akademii dostrzegli coś, na co ja pozostaję ślepy.
"Obcy: Decydujące starcie" to film dynamiczny. Tam wiele się dzieje, ale to najczęściej jedynie fajerwerki. Strzelaniny, wybuchy i rozrywani przez kosmitów ludzie. Mimo upływu lat nadal dobrze się to ogląda, choć bez jakiejś wielkiej euforii.
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10
W 19 odcinku serii postów 📼 SFILMOWANI przyjrzymy się prawdziwej filmowej legendzie. Po raz pierwszy też mamy sytuację odwrotną, kiedy to książka powstała na podstawie filmu, a nie odwrotnie.
Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć "Obcego". Pomyślałem: ok, przelecę wszystkie książki (tylko bez skojarzeń, zbereźniki 😁) i wrócę do filmów, których nie widziałem lata świetlne. Pewnie ostatni raz, gdzieś tak na początku XXI wieku, przy okazji jednej z polsatowskich powtórek. Człowiek dorósł, zmądrzał (może nie jakoś przesadnie mocno, ale trochę pewnie tak), więc powinien wynieść coś więcej, zauważyć szczegóły, które kiedyś mu umknęły. No i wczoraj wieczorem zrobiłem sobie seans pierwszego "Obcego". Światła pogaszone, intro 20th Century Fox rozbrzmiewa w całym mieszkaniu, a ja wchodzę na uśpiony pokład Nostromo i pierwsze co rzuca mi się w oczy, to genialne oświetlenie wnętrz statku. Od pierwszych ujęć właśnie światło buduje niesamowity klimat, jednocześnie przytulny i złowrogi, lekko futurystyczny, a jednak trącający myszką. I jasne, odbiór tego filmu był zupełnie inny w latach '80, ale - sami rozumiecie - oglądamy go teraz, z perspektywy człowieka współczesnego. Ale spokojnie, ten film dobrze się zestarzał, pomimo tego, że ksenomorf wygląda tu nieco tandetnie, choć o niebo lepiej niż wyprodukowany rok wcześniej "Atak pomidorów zabójców" czy nieco starsza "Pirania II". Przy czym "Obcy" broni się zupełnie na innym poziomie - poziomie artystycznym i scenariuszowym.
"Alien" to film o atmosferze gęstej i klaustrofobicznej, czyli takiej, jaką lubię najbardziej. Fabuła zaczyna się w momencie, kiedy załogo Nostromo zostaje wybudzona z hibernacji przez komputer pokładowy zwany Matką, a który jest niczym innym, jak sztuczną inteligencką. SI odbiera sygnał SOS z planety w pobliżu i pomimo tego, że statek jest jednostką typowo handlową, załoga jest zobowiązana do udzielenia pomocy. A więc czy chcą czy nie lecą, a tam okazuje się, że sygnał wychodzi z rozbitej maszyny, która bynajmniej nie należała do Ziemian. W środku znajdują trupy kosmitów. Jednak ci martwi nie są jedyni. Głęboko pod pokładem ukryto dziwne jaja i z jednego z nich wydostaje się obcy, który atakuje jednego z członków załogi Nostromo. Pozostali sprowadzają go z powrotem na statek i to jest ich największy błąd...
Pierwszy "Obcy" nie ma aż tyle akcji, co jego sequel. Jest obrazem, pomimo efektów specjalnym, raczej kameralnym, nastawionym na samą opowieść, niż na wielkie show z fajerwerkami. Duża w tym zasługa Dana O'Bannona - wówczas niezbyt doświadczonego scenarzysty, który kilka lat wcześniej zrobił z Johnem Carpenterem całkiem niezłą "Ciemną gwiazdę". Zresztą, młodej krwi było tu znacznie więcej. Dla reżysera Ridleya Scotta, choć miał na koncie już siedem filmów, ten ósmy okazał się szczęśliwy i sprawił, że wypłynął na szerokie wody Hollywood. Podobnie rzecz miała się 30-letnią Sigourney Weaver, która choć grała już od prawie dekady, to właśnie "Obcy" sprawił, że stała się światową gwiazdą. Kurczę, nawet dla 46-letniego Toma Skerritta (wiecie, że facet ma już 90 lat?!) film Scotta był przełomowy, mimo iż zagrał wcześniej w ponad 20 filmach.
Co jednak sprawiło, że "Obcy" stał się takim hitem? Zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia. Serio, sam się zastanawiam co takiego mają w sobie ksenomorfy, co tak przyciąga miliony. Ale przyciąga i to jest sprawa bezsprzeczna, bo sam temu przyciąganiu uległem. "Obcego" przede wszystkim dobrze się ogląda. Wizualnie (no, poza wyglądem Obcego) jest świetnie zrobiony, również scenariusz i reżyseria jest na wysokim poziomie, gra aktorska nie jest tu aż tak ważna, ale przynajmniej Sigourney ładnie wygląda. I nawet po latach, oglądając "Obcego", nie miałem wrażenia, że jest to film głupi i naiwny, co mocno charakteryzuje kino sci-fi lat '70, '80, ale i '90. Więc może też chodzić o to. A może o coś zupełnie innego? Tak czy inaczej "Obcy" to obraz wart obejrzenia, więc jeśli do tej pory byliście w innej galaktyce i nie mieliście okazji widzieć tej produkcji, koniecznie nadróbcie zaległości.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Stephan King to dla mnie wciąż popkulturowy fenomen, podobnie zresztą jak Remigiusz Mróz, choć akurat ten pierwszy, literacko, ma znacznie więcej do powiedzenia. Ale i tak, według mnie, jest mocno przegadany, a tytuł "króla horroru" przyznany nieco na wyrost. Nie zmienia to faktu, że King to jeden z najważniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich, gość, który z każdej książki potrafi zrobić bestseller, i który jest najczęściej ekranizowanym autorem.
Dziś chciałem pogadać o jednej z takich ekranizacji, a konkretnie o "Misery". Książka została wydana w 1987 roku, film wyszedł trzy lata później i muszę przyznać, że to jedna z moich ulubionych adaptacji prozy Kinga i chyba jedyny film, który okazał się lepszy od literackiego pierwowzoru, a przynajmniej jeden z nielicznych. Kameralna opowieść Kinga o pisarzu, który po wypadku samochodowych trafia w "opiekuńcze" rączki psychofanki jest cholernie przerażająca, ale King swoją "Misery" nieco przesolił. To dobra powieść, ale zdecydowanie za długa. To powieść, którą można przeczytać raz, ale gdy po latach do niej wróciłem już nie wywołała we mnie takich emocji. Co innego film. Obraz w reżyserii Roba Reinera, który zaczynając pracę nad "Misery" miał już za sobą jedną współpracę z Kingiem (wyreżyserował w 1986 "Zostań przy mnie" na podstawie mini powieści "Ciało") i całkiem nieźle przyjęty film "Kiedy Harry poznał Sally" z Meg Ryan i Billym Cristalem, a także kilka innych produkcji. To on oddał kameralność, wręcz teatralność tej powieści. Inna rzecz, że również scenariusz był bardzo dobry. Może dlatego, że nie napisał go King, a William Goldman - gość, który stworzył teksty do takich hitów, jak "Wszyscy ludzie prezydenta" z Redfordem i Hoffmanem czy "O jeden most za daleko" z Connerym, Hopkinsem, Cainem i Hackmanem. Goldman wziął to co najlepsze z powieści Kinga, dodając sceny z szeryfem, których w książce nie ma (nie ma tam chyba nawet szeryfa), a które dodają filmowi dynamizmu i sprawiają, że opowieść jest bardziej filmowa.
Ale ten film nie byłby tak dobry, gdyby nie para aktorów, która sprawiła, że mocno poobijany Paul Sheldon i psychopatyczna Anne Wilkes nabrali cielesnej powłoki i stali się postaciami niemalże realnymi. James Caan i Katy Bates już w 1990 byli doświadczonymi aktorami będącymi w branży od lat '60, zresztą oboje debiutowali w 1963 roku, choć oczywiście w różnych produkcjach. I oboje doskonale wczuli się w swoje role. Obłęd wymalowany na twarzy Bates był cholernie prawdziwy. Czuło się, że ta baba, którą widzimy jest zdrowo pierdolnięta. Z kolei widząc cierpiącego Caana, mimowolnie zaciskałem zęby, ponieważ uwierzyłem, że ten jego ból jest jak najbardziej realny. "Misery" to film, w którym gra aktorska jest najważniejszym elementem całości. I aktorsko właśnie ten obraz jest znakomity. To właśnie Bates i Caan sprawili, że czujesz te wszystkie emocje, jakie odczuwać powinieneś, że trzymasz kciuki za Sheldona, a Annie życzysz rychłej i bolesnej śmierci. Dlatego też co jakiś czas z przyjemnością wracam do tej produkcji i za każdym razem oglądam ją z wypiekami na twarzy.
Jeśli jeszcze nie widziałeś "Misery", koniecznie to zrób, nawet gdy nie jesteś fanem Kinga. Nie musisz być, serio, bo ten obraz przerósł jego dzieło, a to w ekranizacjach widok pieruńsko rzadki. Polecam.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Ok, pora ostatecznie zamknąć temat "Kukułczych jaj z Midwich" Johna Wyndhama – raczej skromnych rozmiarów powieści z lat '50, o której po raz pierwszy pisałem w sierpniu br. Nadal twierdzę, że to literacki średniak, choć z nowatorskim pomysłem na inwazję. Mimo to, sama opowieść (być może po części była to wina tłumacza, ciężko mi ocenić) była miałka, często naiwna, ale za to mocno przesiąknięta rządową propagandą. W pierwszych dwóch ekranizacjach ten propagandowy wydźwięk również był słyszalny: "rząd chce twojego dobra, poddaj się mu i bądź posłuszny" i tego typu bzdety. Zresztą o tych filmach już pisałem, więc nie ma sensu się do nich cofać. Dziś pogadajmy sobie o całkiem nowej produkcji opartej na książce Wyndhama. Szanowni Państwo poznajcie serial "Kukułcze jaja z Midwich" od SkyMax.
Gdy zobaczyłem pierwsze zdjęcia z tego serialu, pomyślałem: "a gdzie te białe głowy? co się z nimi stało?" i powiem szczerze byłem trochę sceptycznie nastawiony. Wiecie, powieść "Kukułcze jaja z Midwich" i filmy "Wioska przeklętych" miały wyraźny schemat: małe miasteczko, pewnego dnia wszyscy tracą przytomność, po jakimś czasie ją odzyskują i okazuje się, że część kobiet zaszło w ciążę, by później urodzić jednakowe blondwłose białe dzieciaki. W nowej adaptacji postawiono na różnorodność tych dzieciaków, co akurat w tym przypadku ma to sens, bo przecież dzisiejsza Wielka Brytania (akacja serialu, podobnie jak powieści, dzieje się właśnie tam), ma już niewiele wspólnego z Wielką Brytanią sprzed 70-80 lat. Mamy więc dzieci o różnym kolorze skóry i włosach, a także urodzone zarówno w rodzinach tradycyjnych, jak i – co stanowi mniejszość – jednopłciowych, przy czym ta tzw. "poprawność polityczna" nie jest tak nachalna i chamska, jak choćby w netflixowym "Wiedźminie" czy nowych produkcjach Disneya. Tu nie miałem wrażenia, że to co widzę, to wciskanie na siłę i bez głębszych przemyśleń, czarnych, gejów i muzułmanów. Twórcy zrobili to, tak jak być powinno i tego powinni się uczyć ci wszyscy showrunnerzy streamingowych seriali. W "Kukułczych jajach z Midwich" różnorodność jest rzeczą naturalną i nikt tu nikomu nie narzuca swojego światopoglądu. Scenarzysta David Farr skupia się za to na samej historii niezwykłych dzieci. Dostajemy naprawdę ciekawą i wciągającą opowieść. Opowieść, która jest bardzo luźno powiązana z książką. Właściwie z powieści zaczerpnięto jedynie ogólny zarys, cały środek jest już autorskim dziełem twórcy serialu. A ten ogląda się bardzo dobrze, zresztą w moim odczuciu, to najlepsza adaptacja powieści Wyndhama jaka wyszła. Mamy tu zarówno wielowątkową fabułę, jak i ciekawie skonstruowanych bohaterów, mamy też tajemnice i rząd, który raczej przeszkadza, knuje i jest przeciwko obywatelom, niż mu służy, czyli twórcy i w tym przypadku nie idą w tanią propagandę, jak to zrobił chociażby Wyndham w swojej powieści.
Siedmioodcinkowy sezon tworzy zamkniętą całość, choć pozostaje lekko uchylona furtka do drugiego sezonu, choć ten, według mnie, jest niepotrzebny. Historia została opowiedziana i nie ma sensu ciągnąć jej dalej. "Kukułcze jaja z Midwich" (aka "Kukułki z Midwich") to serial bardzo dobry, który obejrzałem z wielką przyjemnością. A zatem: polecam.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Mario Puzo w 1984 r. wydał powieść "Sycylijczyk" opartą częściowo na biografii Salvatore Gulliana – legendarnego Janosika z Montelepre, a trochę będącą sequelem "Ojca chrzestnego". Trzy lata później wytwórnia 20th Century Fox postanowiła przenieść tę książkę na ekran, ale - w mojej ocenie - ponieśli wielką porażkę. Zaczęło się już na etapie scenariusza. Mam wrażenie, że panowie Gore Vidal i Steve Shagan, nie do końca zrozumieli tekst źródłowy i stworzyli podstawę do nakręcenia mało ambitnego filmu akcji, z elementami dramatu. Puzo napisał świetną, głęboką i przemyślaną powieść, która chwyta za serce i daje do myślenia, scenarzyści jednak zakopali tę głębię czyniąc jednocześnie z głównego bohatera zupełnie inną postać. Z oddanego sprawie i ludziom, kochającego syna i mężczyznę, zrobili bucowatego fircyka, który kradnie i zabija, bo go to kręci. Dochodzi nawet do tego, że mówi – choć tylko w formie żartu – że zabił swoich rodziców i faktycznie w filmie ich nie ma, w książce natomiast żyją i odkrywają wielką rolę w całej opowieści, w mitologii Gulliana. I wydawać by się mogło, że chociaż reżyser Michael Cimino będzie stanowić atut "Sycylijczyka", miał przecież za sobą legendarnego "Łowcę jeleni", ale i tu mamy klops, bowiem całość sprawia wrażenie niskobudżetowego filmu telewizyjnego, a nie produkcji kinowej z budżetem 16,5 mln $ ("Ojciec chrzestny" miał do dyspozycji zaledwie 6 baniek).
Na domiar złego dostajemy Christophera Lamberta w roli Gulliana. Lambert to drewno, facet o jednym wyrazie twarzy i w "Sycylijczyku" wcale nie jest lepszy, a w połączeniu z kiepskim scenariuszem dostajemy postać miałką, nijaką i bez jakiejkolwiek głębi. Film generalnie słaby, wykastrowany ze wszystkiego, co było wartościowe w powieści. Pozostała jedynie hollywoodzka wydmuszka, której nie warto poświęcić 2,5h swojego życia. Ja to zrobiłem. Wy już nie musicie.
💀💀❌❌❌❌❌❌❌❌ 2/10
"Wioskę przeklętych" z 1960 roku po raz pierwszy widziałem lata temu na nieistniejącym już kanale TCM. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ekranizacja książki "Kukułcze jaja z Midwich" Johna Wyndhama. Wtedy znałem jedynie amerykański remake z 1995 roku w reżyserii Johna Carpentera, o którym pisałem Wam jakiś czas temu. Dziś skupmy się jednak na pierwszej ekranizacji, której twórcą jest niemiecki reżyser Wolf Rilla. Sam film został jednak wyprodukowany przez Brytyjczyków, co się nawet spina z książką, bowiem Wyndham też Brytyjczykiem był, a książkowe miasteczko Midwich również ulokowane było gdzieś na terenie zjednoczonego królestwa.
"Wioska przeklętych" Rilla, powstała w trzy lata po premierze powieści i – w przeciwieństwie do amerykańskiej produkcji z lat '90 – jest dość wierną jej ekranizacją. Powiem więcej: film jest lepszy od książki, bowiem sprawia wrażenie opowieści bardziej spójnej, mniej chaotycznej i ciekawiej opowiedzianej. Nie mam pojęcia czy to wina polskiego tłumaczenia czy stylu Wyndhama, ale "Kukułcze jaja z Midwich" niezbyt przypadły mi do gustu. I o ile sam pomysł na historię jest naprawdę niezły (na tyle niezły, że wciąż sięgają po niego filmowcy) o tyle samo wykonanie... W przypadku książki, trochę się wynudziłem, choć to nie jest szczególnie długa opowieść. Film z 1960 r trwa coś koło 80 minut, ale Rilla i Silliphant, którzy odpowiadali za scenariusz, jakoś to wszystko zgrabnie skondensowali. Jasne, z perspektywy dzisiejszego widza, tzw. "efekty specjalne" bawią, a nie wprawiają w zachwyt, a sposób uchwycenia całości ma w sobie coś ze sztuki teatralnej, ale ma to swój urok, podobnie jak czarno-biały obraz. Wiecie, to taki film w sam raz na jakieś senne niedzielne przedpołudnie. Ten horror z pewnością nie straszy, ale sprawia, że człowiek miło spędza z nim czas.
Co ciekawe 3 lata później nakręcono sequel zatytułowany "Dzieci przeklętych", ale to produkcja, którą zdecydowanie można sobie darować.
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10
Nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja mam do niektórych filmów sentyment, nawet jeśli po latach dochodzę do wniosku, że nie jest to najlepsze kino. Jednym z takich obrazów jest "Wioska przeklętych" Johna Carpentera z 1995 roku. Tak, tego Carpentera, który dał nam "Halloween", "Coś", "Oni żyją", "Mgłę" "Christine" czy "W paszczy szaleństwa". Jako nastolatek uwielbiałem jego filmy i razem z Wesem Cravenen to byli tacy moi dwaj mistrzowie gatunku.
Dopiero w tym roku dowiedziałem się, że "Wioska przeklętych" została oparta na noweli Johna Wyndhama "Kukułcze jaja z Midwich". Odszukałem tę książkę w jednym z internetowych antykwariatów i miałem okazję ją przeczytać oraz omówić na Mrocznych Stronach. Przy tej okazji przypomniałem też sobie film Carpentera i wiecie co... "Wioska przeklętych" to jedna z najluźniejszych adaptacji jakie kiedykolwiek widziałem. Serio. Tu nie zgadzają się nawet imiona bohaterów, a z samej noweli został jedynie motyw dzieciaków o blond włosach i to, że kontrolują umysł, a także okoliczności w jakich zostały poczęte i mniej więcej finał całej opowieści. Cała reszta została mocno zmieniona, za co należy winić Stevena Stieberta i Larry'ego Sulkisa – scenarzystów tej produkcji. W sumie wyszedł z tego taki klasyczny horror klasy B lat '90, w którym scenariusz nie jest aż taki ważny. W końcu chodzi o to, aby w pokazowy i różnorodny sposób zadać śmierć. I żeby nie było, "Wioskę przeklętych" po latach wciąż oglądało mi się znacznie lepiej niż czytało książkę. Uważam, że "Kukułcze jaja z Midwich" to nowela poniżej średniaka, ale film Carpentera na tle jego poprzednich dzieł, również wypada blado – bardzo średnio. Obraz ten nieco ratuje przyzwoita obsada na czele z Christopherem Reeve, Kirstie Alley i Lindą Kozlowski, którzy w latach '90 byli bardzo popularni oraz niezła muzyka, ale ja generalnie lubię ścieżki dźwiękowe Johna Carpentera (tak, facet oprócz reżyserowania i pisania scenariuszy, komponował też muzykę do swoich filmów).
No dobra, "Wioska przeklętych" to średniak – już to ustaliliśmy – ale mimo te uważam, że wart poznania. 😉
💀💀💀💀💀❌❌❌❌❌ 5/10
Dobra, miejmy już temat „Lśnienia” za sobą. Stephen King od dnia premiery filmu Stanleya Kubricka, psioczył na ten obraz, uznając za zbyt oderwany od jego książki. W konsekwencji w 1997 roku nakręcił swoją własną wersję „Lśnienia” – trwający blisko 5h i podzielony na 3 części miniserial zrealizowany dla ABC. Scenariusz napisał sam King, a za kamerą stanął Mick Garris, można rzec: „nadworny reżyser prozy Króla Horroru”. Dlaczego? Ano dlatego, że wyreżyserował – jeśli dobrze policzyłem – aż 7 filmów opartych na powieściach i opowiadaniach Kinga. Filmów pozostawiających wiele do życzenia.
Nie inaczej jest w przypadku „Lśnienie” z 1997 roku, które wizualnie faktycznie wypada słabiutko na tle dzieła Kubricka. To nie ta liga, nie te pieniądze, co, niestety, widać. Najmocniejszą stroną jest scenariusz Kinga, który naprawdę zadbał o psychologię postaci, który sprawił, że bohaterowie mają coś do powiedzenia i nie są papierowi. King mocno się trzyma swojej książki i jego scenariusz jest – w moim przekonaniu – znacznie lepszy niż Kubricka. Wszystko inne jednak jest tu mocno przeciętne. W ogóle nie czuć klimatu grozy, Steven Weber wcielający się w rolę Jacka Torrance'a to marny aktor, który warsztatowo zwyczajnie sobie nie radzi, do tego dochodzą garażowe efekty specjalne i tanie zabiegi rodem z horrorów klasy B z lat '70 i '80. Ok, ma to swój urok i u kogoś takiego jak ja, wychowanego na kasetach VHS, wzbudzi to pewien rodzaj nostalgii, ale właściwie to wszystko. No dobra, Rebecca De Mornay jest lepsza od Shelley Duvall, ale i postać Wendy jest w miniserialu lepiej napisana, zresztą – jeśli mam być szczery – każda postać jest tu lepiej napisana.
„Lśnienie Stephena Kinga” – bo tak brzmi tłumaczenie tego obrazu – to klasyczna telewizyjna produkcja z lat '90, taki mocny przeciętniak, adresowany głównie dla fanów Kinga. Właściwie, to tylko do nich, bo fanom filmowego horroru byłoby pewnie ciężko wysiedzieć te 5h. Jeśli o mnie chodzi, ten tytuł traktuję jako ciekawostkę. Da się obejrzeć, ale bez zachwytów.
💀💀💀💀💀❌❌❌❌❌ 5/10
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10
Byłem 14-letnim gówniarzem, gdy w pewne słoneczne przedpołudnie leciałem do sąsiedniej dzielnicy, aby w dniu premiery "Lśnienia" na VHS zdobyć swój upragniony egzemplarz. Było to wyjątkowe wydanie. Film poprzedzał dokument z planu, a dźwięk i obraz odnowiono cyfrowo. Z tej renowacji można było się cieszyć dopiero, gdy film wylądował na nośniku DVD i być może już wtedy, w 2001 roku, była wersja na płycie, ale ja wówczas siedziałem jeszcze w kasetach wideo, więc na tym się skupię. Jako młody zapalony kinomaniak, oczywiście kojarzyłem nazwisko Kubricka, choć wtedy jeszcze nie widziałem żadnego Jego filmu. "Lśnienie" było pierwsze. Wiele lat później przeczytałem powieść Kinga i z wielkim zaskoczeniem odkryłem, jak bardzo Kubrick wspólnie z Diane Johnson, przerobili książkowy pierwowzór. Zarówno książka, jak i film są - w moim odczuciu - bardzo dobre, choć z różnych powodów. „Lśnienie” Kubricka opiera się głównie na doznaniach wizualnych. To horror w klasycznej konwencji, który ma za zadanie nas wystraszyć, w którym bohaterowie nie są aż tacy ważni. Weźmy chociażby Jacka Torrance'a: w powieści jest dokładnie opisana jego przemiana, jego postępujący obłęd stopniowo podsycany przez duchy hotelu Panorama. I nie od początku Jack był dupkiem. Zupełnie inaczej chwycili to Kubrick i Jack Nicholson, który wcielił się w rolę Torrance'a. W filmie, już od pierwszej sceny główny bohater to wredny chujek, a z biegiem czasu staje się tylko jeszcze większym wrednym chujkiem.
Kubrick i Johnson dokonali więcej uproszczeń i zmian, łącznie z samym zakończeniem, przez co ich „Lśnienie” należy traktować jako bardzo luźną adaptację powieści. Niemniej film jest świetnie zrealizowany, to naprawdę bardzo dobry horror, z pięknymi i mrocznymi zdjęciami, muzyką, no i całkiem przyzwoitą charakteryzacją. No dobra, Shelley Duvall jest mocno irytująca i sprawia wrażenie, jakby czmychnęła z planu jakiegoś paradokumentu, ale oprócz niej, nie ma się do kogo przyczepić. „Lśnienie” to niemal 2,5h solidnego horroru, który dobrze się zestarzał.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Druga część filmowej trylogii „Ojciec Chrzestny”, to jednocześnie sequel, prequel i ekranizacja „Ojca Chrzestnego” Maria Puzo. Ktoś teraz powie: bzdury pleciesz! „Ojciec Chrzestny II” nie jest ekranizacją „Ojca Chrzestnego”. No właśnie jest. Jest właściwie ekranizacją Księgi 3 dzieła Maria Puzo, w której poznajemy historię Vita Corleone od czasu, gdy żył jeszcze na Sycylii, przez jego ucieczkę do Ameryki, konflikt z Fanuccim, aż do zbudowania mafijnego imperium. Właśnie dlatego postanowiłem poględzić chwilę o tym filmie.
W porównaniu do pierwszej części, dwutorowość „Ojca Chrzestnego II” nadaje mu zupełnie innego rytmu i klimatu. Uwielbiam ten film, to ponad trzy godziny doskonałej fabuły, w której śledzimy dalsze losy Michaela Corleone i obserwujemy, jak coraz bardziej pochłania go mrok, aż do wstrząsającego finału, o którym może nie będę się rozpisywał, bo a nuż, widelec ktoś z Was nie oglądał i zepsuję mu zabawę. Ale tak, „Ojciec Chrzestny II” jest pod wieloma względami filmem mroczniejszym niż jedynka, ale jednocześnie bardziej chwytającym za serce. Głównie za sprawą retrospekcji z młodym Vito, którego dzieciństwo zostało brutalnie przerwane przez sycylijskiego szefa mafii. Cały wątek młodego Vito został właściwie zaczerpnięty z książki. To było dobre posunięcie, które nadało filmowi epickiego charakteru. Duet Coppola-Puzo, który sprawdził się przy pierwszej części, mam wrażenie, że przy drugiej dał z siebie równie dużo. Do tego dochodzi młody Robert De Niro w roli Vito Corleone i mocna ekipa z pierwszej części na czele z Alem Pacino, a gdy dodamy do tego wszystkiego przepiękne zdjęcia i muzykę, to zdamy sobie sprawę, jak to wszystkie idealnie ze sobą harmonizuje, jak do siebie pasuje, niczym kolejne bloki tworzące Wielką Piramidę.
Dla mnie „Ojciec Chrzestny” I i II to bezapelacyjne arcydzieła, do których wracam z wielką przyjemnością i wspólnie z książką wymieniam jako swoje ulubione pozycje. I to się chyba nie zmieni.
💀💀💀💀💀💀💀💀💀💀 10/10
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz obejrzałem „Ojca Chrzestnego”. Ale z pewnością byłem jeszcze wtedy gówniarzem i stałym bywalcem wypożyczalni kaset wideo, namiętnie oglądającym klasyki wszelkich gatunków. To właśnie wtedy, mając małe kilkanaście lat poznałem arcydzieło Francisa Forda Coppoli i było to wiele lat przed tym, nim sięgnąłem po książkę.
Wiem, że są tacy, którzy głoszą wyższość pierwszej części „The Godfather” nad drugą i na odwrót. Ja uważam, że zarówno pierwsza odsłona filmowej trylogii o Rodzinie Corleone, jak i druga to dzieła równie dobre, choć z różnych powodów. Tutaj, skupmy się na pierwszym „Ojcu Chrzestnym”. Coppola wspólnie z Puzo stworzyli scenariusz dość ściśle trzymający się powieści. Dobra, zrezygnowano z retrospekcji, okrojono kilka wątków, ale to akurat dobrze wpłynęło na obraz, czyniąc go spójnym i nastawionym na jeden główny wątek i jednego bohatera. Zarówno w powieści, jak i filmie, chodzi o przemianę Michaela Corleone, oczywiście w tle jest wojna między rodzinami mafijnymi, ale tym co napędza całość, co jest w końcu pretekstem do wielkiej wojny, jest właśnie to psychiczne przeobrażenie najmłodszego z synów Dona.
Jednak film, nawet z najbardziej idealnym scenariuszem, byłby niczym, gdyby nie aktorzy, scenografia, muzyka i zdjęcia. Marlon Brando przeszedł do historii właśnie jako Vito Corleone. Al Pacino dzięki roli Michaela stał się gwiazdą, a Coppola, choć kręcił w Hollywood od dekady, to właśnie „Ojciec Chrzestny” wywindował go do ścisłej czołówki. Dodajmy do tego wspaniały soundtrack Nina Roty, no i przepiękne, nastrojowe zdjęcia Gordona Willisa i arcydzieło gotowe.
„Ojciec Chrzestny” to film, do którego regularnie wracam i za każdym razem oglądanie tego obrazu sprawia mi wielką frajdę. Mimo iż widziałem go dziesiątki razy, wciąż mnie fascynuje i zachwyca. To zdecydowanie mój ulubiony film (na równi z „dwójką”) i ulubiona ekranizacja, ulubionej książki. A czy Ty widziałeś „Ojca Chrzestnego”? Co o nim myślisz?
💀💀💀💀💀💀💀💀💀💀 10/10
No dobra, miejmy to już za sobą. „Wielki kierowca” to ekranizacja kolejnej noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. O poprzednich dwóch („1922”, „Dobre małżeństwo”) nie miałem najlepszego zdania, więc i do tego filmu pochodziłem z dużą rezerwą. Ale wiecie co? „Wielki kierowca” wcale nie jest złym filmem. Ok, nie jest też jakimś wybitnym dziełem, ale został przyzwoicie nakręcony. "Wielki kierowca", to zresztą jedyny tekst z tego kingowego zbioru, który tak naprawdę nadawał się do adaptacji filmowej. Opowieść o brutalnie zgwałconej i prawie zamordowanej Tess Thorne, która pragnie zemścić się na swoim oprawcy jest wprawdzie do bólu schematyczna i przewidywalna, ale – no kurczę – dobrze się to oglądało (i czytało). Zarówno nowela Kinga, jak i jej ekranizacja trzymały w napięciu. Jasne, to tylko niskobudżetowy film telewizyjny, ale – może dlatego, że nie wymagał efektów specjalnych – został nakręcony tak, że w czasie oglądania nie piekły oczy.
„Dobre małżeństwo” to kolejna po „Wielkim kierowcy” ekranizacja noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. Ta konkretna historia opowiada o pewnej kobiecie, która odkrywa, że jej mąż jest seryjnym mordercą, którego ofiarami od lat padają kobiety. Scenariusz napisał sam King, z kolei za reżyserowanie zabrał się niejaki Peter Askin, dla którego „Dobre małżeństwo” było piątym i ostatnim obrazem w karierze. Sama historia, przedstawiona w konwencji thrillera, nie jest zła. Opowieść o seryjnym mordercy oczami jego żony, to pomysł mało eksploatowany. Chciałbym nawet powiedzieć: nowatorski, ale z ostrożności tego nie zrobię. W każdym razie pomysł nie jest zły i nowela, na motywach której powstała ta produkcja, jest warta poznania. Jednak film... Hmmm... Nie wiem czy kiedyś o tym wspominałem, ale uważam, że King nie ma szczęścia do Hollywood. W dużej mierze obrazy oparte na jego prozie, to telewizyjne, niskobudżetowe gnioty, które zostały zrealizowane na odpierd*l, w przekonaniu, że nazwisko Autora i tak przyciągnie miliony.
Najsłabszą stroną „Dobrego małżeństwa” jest jednak nie sama realizacja (choć i ta na reprezentuje szczególnie wysokiego poziomu) lecz aktorstwo. Joan Allen i Anthony LaPaglia, którzy grają tu pierwsze skrzypce, reprezentują poziom naszego „Klanu” czy innych tasiemców, gdzie aktor jest jak niewyspany pracownik fabryki, cierpiący na permanentnego kaca. Nowela miała swój klimat, ale jednocześnie jej fabuła, jak zresztą większość thrillerów, które opierają się na tajemnicach, jest jednorazówką. Raz przeczytasz i dobrze się bawisz, ale jeśli miałbyś przeczytać drugi raz, to... No od początku wiesz jak to się skończy, a przecież nie jest to arcydzieło, aby smakować każde słowo, więc... Moja rada: jeśli nie widziałeś filmu, a czytałeś książkę, to film możesz sobie odpuścić (100 minut życia zaoszczędzone), a jeśli nie czytałeś, to przeczytaj, a nie będziesz musiał oglądać filmu.
💀💀💀💀❌❌❌❌❌❌ 4/10
Nie wszystkie powieści, nowele czy opowiadania nadają się do ekranizacji. Może inaczej: nie wszystkie historie łatwo zekranizować i – mam takie wrażenie – że, nowela „1922” jest jedną z nich. To dość trudny tekst opowiadający o podsycanej nienawiści, morderstwie i zemście zza grobu. W noweli, którą znajdziecie w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc” Stephen King, w swoim starym dobrym stylu, buduje napięcie i aurę grozy. W filmie, niestety, tego nie ma. Co właściwie nie dziwi, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że scenariusz pisał średnio doświadczony pisarz kojarzony z niskobudżetowymi filmami klasy B.
No właśnie, bo scenariusz i reżyserię powierzono australijskiemu filmowcowi Zakowi Hilditch, który nigdy wcześniej nie tworzył kina grozy. To niestety widać. Scenariusz, na poziomie fabularnym, dość dokładnie odzwierciedla literacki pierwowzór. Jednak wersja emocjonalna, wyrażane przez postaci emocje, uczucia i klimat grozy, to jakieś kompletne nieporozumienie. Podobnie jak zbyt długie ujęcia, które mnie pieruńsko znużyły. Ale jakby tego było jeszcze mało, do w bonusie dostałem jeszcze irytującego i drewnianego Thomas Jane w roli głównej, z manierą „gwiazd” paradokumentów i karykaturalnym akcentem starego farmera Donalda. Ilekroć otwierał usta i krzywił gębę, zastanawiałem się czy ja jeszcze oglądam film Netflixa, czy jakimś cudem wskoczył mi amerykański odpowiednik „W-11”. Generalnie cała produkcja sprawia wrażenie niskobudżetowego filmu telewizyjnego. I mogę jedynie się domyślać, że Hilditch aspirował do stworzenia dramatu psychologicznego z elementami grozy, ale w rezultacie wyszedł film, który nie jest ani tym, ani tym. Ani nie zmusza do refleksji, ani nie straszy. A jedyne co tu przeraża, to nuda. Plus za stare samochody i kilka całkiem ładnych zdjęć, ale to właściwie wszystko, co mogę powiedzieć dobrego o tej produkcji. Czyli w sumie szkoda czasu, lepiej przeczytać nowelę.
💀💀💀❌❌❌❌❌❌❌ 3/10