"Stawiać ilość ponad jakością" - jakoś tak to sformułowanie kojarzyło mi się często podczas lektury "Szóstego dziecka". Bo naprawdę, to jest pierwsza rzecz, która rzucała się mi wtedy w oczy - ile tu jest spraw: nowy tajemniczy wirus mogący być źródłem pandemii (i nawet pada w pewnym momencie słowo na K, serio :) ), ciała znajdowane w różnych dziwnych miejscach, sól wokół tychże ciał i jej tajemne właściwości, samochodowe pościgi i asocjacje biblijne - no, co tylko sobie można zamarzyć. A wiadomo, za to zazwyczaj płaci się pewną cenę... Jest zresztą rzeczą interesującą, że Barker stawiał tu ilość ponad jakość w obu sensach tego sformułowania, bo owa jakoś słabła czasem rozumiana tak, jak pojmuje się ją zwykle dziś, czyli po prostu dane fragmenty tekstu były niezbyt ciekawe, mniej zajmujące, stanowiły gorszą literaturę popularną, ale też słabła czasem tak, jak ten termin rozumiano dawniej - rzeczy były jakieś takie niedorobione, mniej intensywne.
Zacznijmy może od tego drugiego przypadku, gdy cena zapłacona przez pisarza za ów literacki misz masz sprowadzała się do tego, że coś zobaczyliśmy niedostatecznie mocno. No właśnie, czy tylko ja uważam, że wątku terapii Parkera po prostu nie dało się już zrobić bardziej po łebkach? Patrzcie jaki to ma potencjał - gliniarz rozwiązujący sprawę psychopatycznego (a do tego inteligentnego i budzącego jednoznaczną fascynację) przestępcy leczył się (albo i nie leczył) u tego samego psychiatry, co ten przestępca, ma z nim (albo i nie ma) po części wspólną przeszłość, której jednak nie pamięta ze względu na wypadek, którego był ofiarą. Ile z tego by się dało wycisnąć, zastanówcie się. A co dostaliśmy? Kilka scenek, w których jedna kończyła się szybciej od drugiej, bo już trzeba było pokazać jakąś policyjną akcję czy aktualną sytuację ludzi uwięzionych przez owego kryminalistę (spoiler: dalej byli uwięzieni). Niespecjalnie lubię pisać, że dana historia przerosła autora, ale tu mam wrażenie, że przerastała go na tyle, że zwyczajnie od niej uciekał w bardziej znane sobie rejony.
Zresztą akurat te miejsca do których uciekał były bardzo okej, to muszę przyznać. Czuło się atmosferę zamkniętego szpitala pełnego chorych, atmosferę knajpek, piwnic, można było się wczuć w emocje policjantów niepewnych, kto jest z nimi, a kto zdradził, kto w porządku, a kto skorumpowany. Ponadto te partie tekstu zwyczajnie w jakimś tam stopniu wciągały. Fajnie, ale to dalej była ta opisywana przeze mnie powyżej ucieczka.
Co w takim razie z tym pierwszym wypadkiem osłabienia jakości - z powieściowymi sytuacjami, w których przez to, że coś opisano mało dokładnie stawało się to zwyczajnie gorsze, mniej strawne dla czytelnika? I było takim samo w sobie, bez jakiegoś dodatkowego uzasadnienia, bez jakiejś wyjaśniającej ten fenomen filozofii. I tu mogę jasno wskazać pewną scenę będącą podręcznikowym przykładem takiego właśnie spieprzenia tematu. Przejście pewnej postaci na ciemną stronę mocy (a raczej podanie do wiadomości czytelnikom, że była ona po tej stronie) zostało przez pisarza tak bardzo, hmmmm, literacko olane, że chyba bardziej nie mogło. Jest dobry - ujawnia się jako zły - klasyczny monolog złego (no bo jak to tak, zła postać, która nie ma swojego złego monologu?) - the end. Tak, dokładnie taka to była sekwencja. Miałem tak w ogóle wrażenie, że Barker zrobił tu nawiązanie (właściwie to "nawiązanie", bo przecież nie czynił tego świadomie) do dwóch poprzednich tomów tej trylogii, bo w obu udało mu się koncertowo położyć ten moment, który miał być wielkim zaskoczeniem dla czytelnika, pisałem o tym wtedy. Tu jakieś tam zaskoczenie może i jest, ale o wiele mniejsze niż by mogło być (i też o wiele mniejsze, niż tego wymaga status tej postaci w cyklu) - właśnie przez tę punktowość.
Dodajmy w tym miejscu, że ofiarą owego podstawowego grzechu powieści padł także ważny problem społeczny, którym pisarz chyba bardzo chciał się w tej książce zająć - zagadnienie handlu ludźmi. Nie licząc scen w pamiętniku (o którym za chwilę) miga nam i znika, tak, że gdy potem w kończącym powieść rozdziale "Od autora" pisarz wspomina o nim jako o czymś, czemu książka miała być poświęcona, to czytelnik ma prawo być wręcz trochę zaskoczony. "No jak to, gdzie to było w pana powieści, wirus przecież był i zemsta za [nie piszę co, bo to niespoilerowa recenzja] była, ale handel ludźmi? Też był, serio?"
No właśnie, pamiętnik, czyli to, co w pierwszym rzędzie spajało te trzy powieści z czwartomałpiego cyklu. Pamiętacie, jak recenzując poprzednie tomy cyklu pisałem o jego wielkiej sztuczności? O tym, że był tak wykoncypowany, tak wymyślony, że raziło to po prostu po oczach? Tu ta jego cecha istnieje w pewnym stopniu nadal i właśnie tym bardziej gryzie się z tą jakże poważną tematyką. To znaczy w poprzednich tomach jego tematyka również była nader poważna, ale jednak wszystko było wzięte w olbrzymi literacki nawias. Tu już nie jest. Czytam coś, co stylem przypomina jakieś przygody Tomka Sawyera, powiastkę łotrzykowską dla dzieciaków i jednocześnie wisi nad opisywaną tak historią ta tematyka. Ani przez moment nie miałem wrażenia, by Barker robił to celowo, by starał się jakoś to tak rozegrać. Nie, jestem w zasadzie pewien, że tak mu po prostu wychodziło.
A propos nawiązań do moich poprzednich recenzji powieści z tego cyklu - pamiętacie, jak tam pisałem, że pisarz co jakiś czas nagle przypomina sobie, że skoro jest anglosaskim autorem kryminałów, to musi w narracji zaśmieszkować, dać jakiś żarcik? No to tu już przypominał sobie o tym tak nagle i znikąd, że, znowuż, chyba bardziej już nie mógł.
Jeszcze kilka uwag - początek był w miarę dobry gdy idzie o polifonię punktów widzenia, widać, że autor po dwóch powieściach zrobionych w ten sposób (nawiasem mówiąc - nie czytaj tej książki bez znajomości poprzednich części cyklu, po prostu nic z niej nie zrozumiesz) już to umie. Nieco gorzej szło wtedy natomiast z podrzucaniem nam tropów tyczących sprawy, już wtedy zawisł nad tym tekstem grzech migawkowości, o którym tyle pisałem powyżej. W ogóle myślałem, że ta nagła zmiana tematu, która rysowała się w pewnym momencie (gdy wydawało się, że książka zacznie opowiadać o śledztwie w sprawie pewnego porwania zamiast o morderstwach) bierze się właśnie stąd, że autor zdaje sobie z tego sprawę, i chce zacząć pisać o tym, co mu wychodzi :) Ale nie, z perspektywy widzę, że budował (mniej lub bardziej świadomie) po prostu ten powieściowy misz masz.
Z okładki "Szóstego dziecka" woła do mnie napis "Widowiskowy finał bestsellerowej trylogii" i muszę przyznać, że w sumie nie jest to kłamstwo. To było widowiskowe, sceny akcji robiła wrażenie, a jednocześnie nie były pisane na siłę. Tylko po co w takim razie pisarz wprowadzał te wątki przed którymi potem z miejsca musiał uciekać? Cóż, może była ambitny i uznał, że uda mu się to tak zrobić, że nikt nie zauważy... :) W ogóle to podsumowanie tego problemu, który mam z całą tą trylogią - była ona efektowna i pełna spektakularnych scen, ale wciąż niekoniecznie wiem, o to w niej chodzi.