Okej, otworzyłem więc tę książkę, przeczytałem kilkanaście, potem kilkadziesiąt stron i z miejsca rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy. Po pierwsze niesamowita wręcz intensywność tego tekstu. Jejku, ile tam było rzeczy! Origin story głównego bohatera, Theo, przedstawiającego nam tę historię (powieść ma konsekwentnie pierwszoosobową narrację), opowieść o jego dorastaniu, kontaktach z rodzicami, studiach itd., dalej: origin story tytułowej Pacjentki, też dość pełna szczegółów, jej pamiętnik (mający z rzeczoną opowieścią o tym, skąd ona się wzięła w tej konkretnej sytuacji, na razie mniejszy związek niż mogłoby się wydawać). Także rozważania o sztuce, skoro Alicja była artystką, wzmianki o znaczeniu psychoterapii, o tym, dlaczego na związany z nią kierunek studiów idą ludzie, którzy sami w pierwszym rzędzie poszukują pomocy dla siebie, nawiązania do greckiego dramatu (tak, tak) itd.
No, kupa rzeczy po prostu :)
Po drugie zaś sposób w jaki czytelnik praktycznie w ogóle nie odczuwa tej intensywności. Wszystko to było całkowicie, absolutnie wygładzone przez styl pisarza. Wszystko zostało podane tak, że owe natężenie spraw nie tylko nas nie przytłaczało, tak, że wręcz go nie zauważaliśmy. Jakby każdy element został pokryty gładkim obrusem sprawnie to wygładzającego Michaelidosowego sposobu pisania :)
I taka była potem cała ta powieść. Dużo spraw, duże zdarzeń ale wszystko przygładzone tak, że nijak tego nie czuliśmy. Czuliśmy tylko gładkość.
I teraz tak - z jednej strony jest to oczywiście zaleta tej książki, bo zwyczajnie czytało się przyjemnie. Bezboleśnie wchodziły kolejne wątki, człowiek z chęcią wracał do lektury. Swoją drogą nie był przytłoczony tą intensywności tekstu, swoją zaś - po prostu z przyjemnością przezeń płynął. Z drugiej zaś coś tam się jednak przez to traciło. Kolejne rzeczy po prostu nie wybrzmiewały tak, jak mogłyby wybrzmieć. Dramaty kilku znajdujących się w różnego rodzaju traumatycznych sytuacjach postaci, sposób w jaki nasz główny bohater wchodził w nowe środowisko (ten element swoją drogą rozmył się najbardziej ze wszystkich), analiza pogrążania się (albo i nie pogrążania) naszej bohaterki w szaleństwie, każda z tych rzeczy nie tyle omijała nas, ile nie w pełni do nas docierała.
Zwróćcie np. uwagę na ten miniwykład na temat owej tragedii Eurypidesa do której odnosiła się sytuacja naszej pacjentki - z jednej strony był podany ciekawie i nawet czegoś się z niego o tym konkretnym greckim dramacie dowiedzieliśmy, z drugiej... Czy ktokolwiek poczuł się specjalnie zachęcony do głębszego zgłębienia tematu?
Rzecz charakterystyczna - w pewnym momencie orientujemy się, że Theo prowadzi regularne prywatnej śledztwo. Ale... czy ktokolwiek potrafiłby wskazać w której konkretnie chwili się ono zaczęło? :)
To wygładzenie przeniosło się rzecz jasna także na ów końcowy twist zafundowany nam przez autora. Czytamy sobie, czytamy, pojawia nam się on i... no, okej, to nie jest tak, że go nie odczuwamy, pojawia się w jakimś tam stopniu to WTF?, o jakie niewątpliwie pisarzowi chodziło, ale jednak jest ono też trochę przytępione. Za to plusik jak ładnie nam się tu usprawiedliwiła ta specyficzna, rzucająca się w oczy banalność dużej części wcześniejszej opowieści.
Bardzo mocne 7/10, dobra, przyjemna powieść z głębszymi elementami. No, tylko nie w pełni wybrzmiewającymi.