Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "lecz o dzikim", znaleziono 111

- Joyce O’Donnell wpuściła zabójcę do domu.
- Albo zapomniała zamknąć drzwi.
- Oczywiście, że je zamknęła. Nie była głupia.
- Nie była też zbyt ostrożna. Gdy pracujesz z potworami, nigdy nie wiadomo, który z nich pójdzie za tobą. (...)
- Po co wpuściła go do domu?
- Może sądziła, że potrafi nad nim zapanować. (...) Była jak cyrkowy pogromca lwów, który codziennie pracuje z dzikimi zwierzętami i zaczyna sądzić, że ma nad nimi kontrolę. Spodziewa się, że za każdym razem, gdy strzeli z bicza, będą skakały jak potulne kocięta. Może nawet uważa, że go kochają. Aż pewnego dnia, gdy się odwróci, zatopią mu kły w karku.
– Kompania mi się trafiła – podjął Geralt, kręcąc głową. – Towarzysze broni! Drużyna bohaterów! Nic, tylko ręce załamać. Wierszokleta z lutnią. Dzikie i pyskate pół driady, pół baby. Wampir, któremu idzie na pięćdziesiąty krzyżyk. I cholerny Nilfgaardczyk, który upiera się, że nie jest Nilfgaardczykiem.
– A na czele drużyny wiedźmin, chory na wyrzuty sumienia, bezsiłę i niemożność podjęcia decyzji – dokończył spokojnie Regis. – Zaiste, proponuję podróżować incognito, by nie wzbudzać sensacji.
– I śmiechu – dodała Milva.
W Klass-Dew, stolicy największej północnej prowincji i siedzibie Wielkiego Gubernatora, od wielu lat opowiadano sobie barwne plotki o tych żołnierzach. Miasto leżało ponad sto mil na południe od Małego Grzbietu, więc Górska Straż, która rzadko zapuszczała się na tereny poza łańcuchem górskim, była tam na wpół mitem. Historie o bitwach z dzikimi plemionami czy z hordami pomiotów ciemności, nadciągającymi z północy, rozpalały wyobraźnię i budziły podziw. Ci tutaj wyglądali na takich, którzy zabijają podobne potwory kilka razy dziennie, i to dla rozrywki.
Często myślał o śmierci, o swojej śmierci. Masę razy odgrywał ją sobie w głowie. Wyobrażając sobie mniej lub bardziej nieprawdopodobne scenariusze.
Zastrzelony przez gliniarzy w trakcie napadu lub ucieczki.
Zastrzelony przez wspólnika, zdrajcę, który chciał zagarnąć jego teren, zabrać mu łup. Tak jak dzikie zwierzęta walczą o mięso ciepłej jeszcze ofiary.
Śmierć ze starości na rajskiej wyspie na końcu świata, gdy wyda już całą kasę, aż do ostatniego centa.
Ale nie to, że zostanie pobity na śmierć przez chuderlawego zboczeńca: to scenariusz nie do pomyślenia! Zbyt ponury, nie dość heroiczny.
Po nudnym weekendzie spędzonym przed telewizorem wracam za znienawidzone biurko. Sekretarka, mało tego, że w dzikim, przesiąkniętym erotyzmem i wulgaryzmami gimnazjum, to jeszcze w gabinecie dyrektora, największego zboczeńca, jakiego dane było mi spotkać. Codziennie tryskające seksapilem dziewczęta, wzrokiem powtarzają mi jaka jestem beznadziejna, dorastający chłopcy zapewne doskonale wiedzą dlaczego jestem sama. Mężczyźni przestali mnie interesować pewnie tylko dlatego, że ktoś taki jak ja kompletnie nie zwróciłby ich uwagi. Może nawet powinnam cieszyć się z tego, że przynajmniej mój przełożony widzi we mnie jeszcze jako taką kobietę?
Tylko spójrz na ten bałagan-powiódł wzrokiem wokół siebie -Ale ogród jest naprawdę piękny i pełen Ciebie Sarayu. Choć jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, czuję się tutaj dziwnie dobrze, zupełnie jak w domu. Obie spojrzały na siebie z uśmiechem, a potem Sarayu podeszła do Macka. Bardzo blisko. -I powinieneś się tak czuć, Mackenzie, bo ten ogród to Twoja dusza. bałagan też jest twój! Ty i ja razem pracowaliśmy w Twoim sercu. A ono jest piękne i dzikie, choć się zmienia. Tobie wydaje się, że panuje tu nieład, natomiast ja widzę tworzący się, doskonały wzór.żywy frantal.
Coś dziwnego dzieje się z Callo - rzekł. - Znaczy z Bolesną Panią. Odkąd zaszło słońce, zaczęła się dziwnie zachowywać i znowu dostała ataku. Tylko teraz oprócz dzikich dzieci wyprodukowała jakiegoś wielkiego Kebiryjczyka w leopardziej skórze, o czaszce nabitej gwoździami i równie dziwaczną dziewoję w muślinach i z batem. Albo to jakieś nieudane fantazje erotyczne, albo jej totalnie odbija. Awanturuje się tam z nimi, wszędzie jakieś mgły i dymy, pełno wrzasku, Fjollsfinn próbował wpuszczać do jej pokoju jakieś usypiające opary, ale nic to nie daje. A tobie jak minął dzień?
Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zbite głowonogi i meduzy - surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym.
Mijam rzeki brzeg, gdzie się spotkali w dotyku dłoni
I martwym pozostaję, nim swe usta ku mnie skłoni.
Pijany byłem winem namiętności dzikich,
Oczy we łzach pląsały w takt jednej muzyki.
Dążę, by spotkać szczęście, które mnie zachwyca
I wiem, że ono w pełnym jest blasku księżyca.
Nie wiem, co z trojga rzeczy bardziej mnie oniemia.
Więc wyliczę - słuchajcie mego wyliczenia:
Czy spojrzenie jej ostre jak miecz, gdy uderza,
Postać jak kopia, czy splotów pancerze?
Rzekła mi, żem już ziścił swe pragnienie całe,
Żem pozyskał to od niej, co pozyskać chciałem.
"Jam w twym sercu została, porzuć niepokoje,
Wejrzyj w serce". Spytałem: "A gdzie serce moje?'.
Nie wiedziałam do tej pory, że może być tyle rodzajów łez. Są łzy smutku, gorzkie, łzy wzruszenia i radości. Łzy, które oczyszczają duszę ze złych demonów i łzy, które zabierają wszystko. Łzy wielkie niczym groch i lecące ciurkiem jak gorąca woda z kranu. Łzy, które parzą i zostawiają wyryte ślady na policzkach do końca życia. Łzy, które zmieniają człowieka raz na zawsze. Łzy, które wżerają się w skórę niczym żrący kwas. Łzy, które są jak gęsta krew, sączą się powoli. Ale tylko miłość może być tak piękna, wzniosła i tak bardzo boleć, by doprowadzić człowieka do granic obłędu, dzikiego zatracenia, a za chwilę być mokra od wypłakanych łez. Łez, które nie dają się zakwfalifikować do żadnej kategorii.
Potem podniósł nóż i prędko ukrył go w komodzie z bielizną. Był lekko otumaniony, poruszał się niepewnie. W końcu zasiadł w stylowym fotelu przywiezionym z Francji, jak zresztą inne cenne meble. Wyglądał jak sułtan w swym haremie, upajał się dźwiękami bitwy i widokiem walczących o niego kobiet. Był jak sędzia na ringu, wszystko analizował.
Widział, że Milena zdążyła objąć prowadzenie, siadając na brzuchu Beaty, jednak nie umiała trafić, jedynie chłostała powietrze, jak niebezpieczne dzikie zwierzę z ostrymi pazurami. Okładały się nawzajem resztkami sił, słychać było przekleństwa i groźby, oddechy stały się krótkie, urywane, uderzenia słabły, ale urażona duma Mileny dodawała jej energii, nie pozwalała się poddać.
Zwolennicy islamskiego fundamentalizmu mnożą się jak pierwotniaki - jedna komórka dzieli się tworząc dwie, potem cztery, potem osiem, potem szesnaście, potem trzydzieści dwie - do nieskończoności. Ci, którzy sobie tego nie uświadamiają, niech popatrzą tylko na obrazy pokazywane nam co dzień przez telewizję. Tłumy, które zapełniają ulice Islamabadu, place Nairobi, meczety Teheranu. Dzikie twarze, wygrażające pięści. Ogniska, w których płoną amerykańskie flagi i zdjęcia Busha. Ci, którzy nie wierzą, niech tylko posłuchają tych radosnych dziękczynień do Litościwego i Gniewnego Boga wznoszonych przez owe tłumy. Ich wrzasków Allah- akbar, Allah-akbar. Dżihad, dżihad... Ekstremistyczny margines?!? Fanatyczna mniejszość?!? Są ich nieprzeliczone miliony, tych ekstremistów. Są ich nieprzeliczone miliony, tych fanatyków. Nieprzeliczone miliony, dla których żywy czy umarły Osama bin Laden jest legendą podobną do legendy Chomeiniego.
-Bardzo proszę o wydanie mi zaświadczenia - tocząc dzikim wzrokiem powiedział z wielkim naciskiem Mikołaj Iwanowicz - zaświadczenia, gdzie spędziłem dzisiejszą noc. -W celu okazania komu? - surowo zapytał kocur. -W celu okazania żonie - stanowczo powiedział Mikołaj Iwanowicz. (...) -Zaświadcza się niniejszym, że okaziciel niniejszego zaświadczenia, Mikołaj Iwanowicz, spędził wyżej wymienioną noc na balu u szatana gdzie został zaangażowany jako środek lokomocji... otwórz, Hella, nawias, a w nawiasie napisz "wieprz". Podpisano - Behemot. -A data? - pisnął były wieprz. -Dat nie wpisujemy, z datą dokument byłby nieważny - powiedział kot składając niedbały podpis. Potem wyjął skądś pieczątkę, chuchnął na nią urzędowo odbił na papierze słowo "zapłacono" i wręczył ów papier lokatorowi z parteru.
Vetinari odwrócił się gwałtownie.
– Rada Kościołów, Świątyń, Świętych Gajów i Wielkich, Groźnie Wyglądających Głazów żąda... no, kilku rzeczy, z których pewne wymagają dzikich koni. Na początek jednak chcą, żebym pana zwolnił.
– Doprawdy, sir?
– Otrzymałem łącznie siedemnaście listów żądających pańskiej odznaki. Niektórzy chcieli, żeby dołączyć do niej pewne części pańskiego ciała. Dlaczego musi pan wszystkich irytować?
– Myślę, że to wrodzony talent, sir.
– Ale co pan właściwie chciał osiągnąć?
– No więc, sir, skoro pan pyta, to odkryliśmy, kto zamordował ojca Tubelceka i pana Hopkinsona, i kto podawał panu truciznę, sir. – Vimes przerwał na chwilę. – Dwa z trzech to niezły wynik, sir.
Vetinari znowu zajrzał do papierów.
– Właściciele zakładów, skrytobójcy, kapłani, rzeźnicy... wydaje się, że doprowadził pan do furii większość liczących się osób w tym mieście. – Westchnął. – Doprawdy, nie mam chyba wyboru. Od tego tygodnia podnoszę panu pensję.
To ryczał Jałmużnik. Wypluł ziemię z ust, jakoś udało mu się odepchnąć trzymającego go zbira. Szybko dostał za to trzy silne ciosy i już legł bez sił, brocząc krwią. Makary w jakimś przebłysku głębszej myśli zdał sobie sprawę, że grzmocąc Nicetasa po twarzy, nie wyciągnie prawdy. Pozwolił więc dryblasowi odetchnąć, a nawet splunąć i wysmarkać nos. Wielka Pięść siadł oparty o maszt namiotu. Mimo krwi zalewającej mu twarz, oczy lśniły dziko pełne furii. Mięśnie rwały się do bitki. Jednak nim obaczył co i jak, już oplotła go lina. Tkwił bez ruchu. - Dobra, przyjacielu. Pogadamy na spokojnie. Możesz być pewien jednego. Mnie nie omamisz. Ja wiem. Wiem, że kitrasz ostrze. Powiem ci tak: a miej sobie to ostrze. W końcu jesteś nawet swój chłop i nie muszę ci jumać twoich zabawek. Ja tylko chcę wiedzieć jedno. Od kogo masz? Za ile? I jakie jeszcze masz wejścia tutaj? I dlaczego nic o tym nie wiem? Nicetas nie odpowiedział.
Klara nie krzyczała. Mówiła cicho, trzymając winowajcę za ucho. Nie ściskała mocno, nie ciągnęła, tylko trzymała miękki, ciepły płatek ucha swoimi zimnymi palcami, lecz chłopak zaczynał się trząść. Leciały mu z oczu łzy jak groch. Płakał bezgłośnie, bo Klara nie cierpiała dudlenia.
Winowajca musiał iść do czerwonego domku. Wtedy Klara pozwalała mężczyźnie pić alkohol. Od sińców i opuchlizny gorsze było co innego. To było gorsze od izolatki i głodu.
Mężczyzna tego potrzebował. Był jak dzikie zwierzę na małym wybiegu. Trzeba było go poskramiać batem i rzucać mięso.
Kiedyś zapytał, czy dziewczynki też są zepsute. Pięćdziesięcioletni, duży i silny, o ryżawych włosach. Uśmiechał się krzywo. Jego żona zmarła, dorosłe dzieci wyjechały za granicę. Nie wrócą. Nieogolony.
Czuła od niego alkohol.
– Czego chcesz?
– Pani wie.
Patrzył na Klarę. Nie spuszczał oczu.
– Najstarsza jest do rzeczy.
Klara się go nie bała. Będzie utemperowany. Najpierw ona zrobi porządek z Magdą.
Był to czas, kiedy włóczyły się po lasach potwory i duchy z czerwonymi ślepiami. I maszkary z jęzorami zwisającymi nisko. I jak płomyki pochłaniały trawy, krzewy i większe drzewa.
Nie było już pięknej królewny ani cud-dziewczyny, która leżała w szklanej trumnie, a pilnowały jej krasnale, pieśni zaś śpiewały leśne ludki. Znikły z naszego świata baśnie czyste, pełne miłości, nostalgii i marzeń, zeszły ze sceny przedstawienia, w których główną rolę odgrywał szlachetny rycerz, broniący ubogich i karzący bogatych, usunęły się w cień cudowne lampy, światła i ognie pałacu, w którym panował dobry król i miał na wydaniu królewnę śliczną jak boski obrazek i wzdychającą w okrągłej wieży do kochanka, i umierającą z tęsknoty za rycerskim młodzieńcem, który miał ją wybawić od wielkich cierpień.
Uciekła w niepamięć nawet babcia i wilk ze strasznymi zębami. I gąska. I sierotka Marysia.
Znikła jasna strona świata. Zaginęły radosne pieśni i wesołe tańce. Przyszła pora ponurych wiedźm, strasznych zbójów grasujących pod naszymi oknami i omamów straszących dzieci. Wszystko nagle na naszych oczach wyrosło. I wciąż olbrzymiało. Nabierało straszliwego, apokaliptycznego wyglądu. Miało stalowe oczy i żelazne ostre pazury. I my gwałtownie dorastaliśmy, mając malutkie serca i duże oczy wyobraźni.
Kłębiły się mnożyły majaki. Porażały monstra i czarne potwory z wyłupiastymi przekrwionymi oczami. W lasach zamieszkały widna z osmalonymi twarzami i dzikie upiory.
Jakże trudno musiało być jej z córką, której emocje miały siłę dziekiego konia
Z po­cząt­kiem czerw­ca na prze­cięt­ne­go Ko­wal­skie­go spa­da­ła fala dzi­kiej eu­fo­rii, zu­peł­nie jakby ktoś na po­wi­ta­nie lata roz­pu­ścił gaz roz­we­se­la­ją­cy nad Pol­ską.
J. Lipiec, Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenia, [w:] Kalokagatia, Kraków 11988, s. 21-26 Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenie jest oczywiście bardziej przewrotna, niż mogłaby na to wskazywać postulatywna teoria zasadzająca się na nawoływaniu, by ludzie nie starali się być lepszymi od innych, tylko bardziej dobrymi, co jest najzupełniej wystarczające. Czysty perfekcjonizm bywa w skali masowej utopijny i zazwyczaj rodzi się jako produkt uboczny – choć najcenniejszy – działań rywalizacyjnych, wedle zasady, że ruch w obrębie zbioru aktów rywalizacji przechodzi w nową jakość: w poszukiwanie rozwiązań wyższych, doskonalszych. Rywalizacja podnieca człowieka skuteczniej do wysiłku niż wartość zwana doskonałością, ludzi dopinguje bowiem przede wszystkim to, co się rozgrywa w wymiarze aktualnym, a nie abstrakcyjnym, historycznym, przeszło-przyszłym. Nie wszystkich ludzi zapewne – lecz większość, nie zawsze – lecz zazwyczaj; aczkolwiek coraz wyraźniejsze są symptomy stopniowego przechodzenia od rywalizacji od perfekcjonizmu, prawdopodobnie dlatego, iż jest to nieodłączna cecha postępu cywilizacyjnego, rozwoju kultury, kształtowania się nowych, wartościowych sposobów porównywania osiągnięć ludzkich. Zwróćmy uwagę, że nastawienie rywalizacyjne wymaga znalezienia specjalnej formy przeprowadzenia próby typu kto lepszy. Rywalizacja wymaga w zasadzie spotkanie bezpośredniego i zainscenizowania w tym samym wycinku przestrzeni i czasu walki między rywalami, którzy konkurują z sobą o zwycięstwo. W rywalizacji chodzi bowiem o to, by pokonać przeciwnika w bezpośrednim z nim strachu, w jego obecności, by uczynić go równocześnie przegranym, gdy samemu osiąga się zwycięstwo, by dać mu przeżyć gorycz porażki, wzmacniającą rozkosz pierwszeństwa. Zwycięstwo w rywalizacji nie ma bowiem na celu ustalania poziomu własnej doskonałości, lecz wykazanie przewagi nad rywalami. Jest więc stosunkiem między ich aktualną wydolnością psychofizyczną, tyleż zdolnością do osiągnięcia wystarczającego pułapu swej energii, ile umiejętnością taktycznego osłabienia energii rywala. Cnoty rycerskiego etosu, czy jak się dziś mówi fair play, sa zaletą zarówno rzadką jak i w istocie marginalną dla samej natury rywalizacji, ponieważ spotkanie twarzą w twarz, człowieka z człowiekiem wtedy, gdy ubiegają się o zwycięstwo, tworzy tak czy inaczej określone napięci ich woli, która słabnie u jednego wraz z emanującą energią woli drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w ringu, na boisku piłkarskim czy bieżni, ale chyba w ogóle na wszystkich pozasportowych płaszczyznach życia rywalizujących ze sobą ludzi. Osiągnięcie przewagi i zwycięstwa w sporcie ma jednak znane spektakularne wymiary. Obserwujemy często widowiska, w których chodzi o to, by najmniejszym nakładem sił i najprostszymi środkami osiągnąć choćby minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem, wcale nie marząc o tym, by zaprezentować maksimum swych umiejętności i możliwości. Jakże często w typowej walce o punkty zawodnicy i drużyny sportowe oszczędzają się wyraźnie, jakby pragnąc zadokumentować, że zupełnie nie chodzi im o własną doskonałość, lecz tylko o to, by być nieco lepszym od bardzo słabego przeciwnika. W pewnych etapach rywalizacji jest to zabieg racjonalny (gdy idzie na przykład o oszczędzanie sił do decydującej rozgrywki), a nawet moralnie uzasadniony (gdy z okazaniem wysokiej klasy przez jednego z przeciwników wiąże się zagrożenie zdrowia lub życia drugiego, np. w boksie). W istocie rywalizacji tkwi jednak wielokrotnie sprawdzona dyrektywa głosząca niekonieczność bycia bardzo dobrym, świetnym, znakomitym, lecz wyłącznie lepszym od innych, bez względu na obiektywny układ odniesienia, bez względu na to, co wart jest wynik, przy pomocy którego pokonany został tu i teraz nasz aktualny przeciwnik. Z rywalicjonizmem wiąże się więc często zasada minimalizmu w sferze wartości, co niekiedy powoduje, że dowolnie wybrany układ odniesienia (na przykład: porównanie do słabych miejscowych rywali) daje wrażenie, że sportowiec jest dobry, a tymczasem jest on słaby – co okazuje się jawnie smutną prawdą, gdy dać mu za przeciwnika sportowca obiektywnie wysokiej klasy. Perfekcjonizm, który jest rywalizacja abstrakcyjną, często nazywamy współzawodnictwem na papierze, ma obiektywne mierniki, wiąże się natomiast z tymi formami stosunków między ludźmi, które są pochodną pewnych wyższych rozwojowo cech kultury. Aby wygrać współzawodnictwo w walce, potrzebni są ludzie z sobą rywalizujący i sama walka między nimi. Silniejszy powala słabszego, szybszy wyprzedza wolniejszego, zręczniejszy wywodzi w pole niezbornego – nie wiemy jednak, jaką wartość reprezentuje siła, szybkość i zręczność każdego z nich, nie umiemy jej przełożyć na język kultury danego etapu cywilizacyjnego, nie umiemy tych jakości poddać obiektywnej ilościowo-kryterialnej ocenie i wpisać tym samym w nowoczesny obieg wartości. Poza tym w akcie konfrontacji rywalizacyjnej siła, prędkość i zręczność wymuszają dla siebie zaistnienie żywego, konkretnego człowieka, który ma stać się obiektem ich działania, odbioru reaktywnego akcji siły, prędkości i zręczności zwycięskiej. Perfekcjonizm natomiast chroni niejako człowieka przed deklasującym go wpływem sportowego działania, ponieważ wywyższając jednego osobnika lub jeden zespół ludzi – nie poniża porażką żadnego innego. Oznacza tyle, co wzniesienie się na najwyższy z dotąd osiąganych poziomów danej doskonałości wyrażonej miarą długości, ciężaru czy trwania czasowego. Nie przegrywa zaś nikt, bo nie ma tu w ogóle walki człowieka z człowiekiem, lecz tylko zmaganie się człowieka z pewną wartością liczbową, która oznacza wtedy walkę człowieka z samym sobą. Doszliśmy tym samym do punktu, w którym trzeba nareszcie wyjaśnić, z jakich to przyczyn nasz główny wywód zatrzymał się w miejscu drobiazgowego – choć przecież w gruncie rzeczy tylko szkicowego – roztrząsania różnic między sportową rywalizacją i sportowym dążeniem do doskonałości. Otóż dlatego, że jak można sugerować, obie tendencje są odzwierciedleniem dwóch różnych typów zjawisk o szerszym, ogólnoludzkim charakterze dla których sport jest formą nie tyle swoistą co reprezentatywną, czyli objawiającą pewne powszechniejsze prawidłowości historyczno-gatunkowe. Przy czym sport, ujawniając ukryte niekiedy mechanizmy ogólniejsze, ma szanse – jako swoiste z kolei zjawisko – wpłynąć na sposób przebiegu tych ogólniejszych procesów. Aby rzecz nazwać po imieniu, posłużmy się przykładem najdobitniejszym. Jeśli pewien człowiek pragnie zmierzyć się z drugim człowiekiem i okazać swoją przewagę wobec niego, np. siły lub inteligencji, ma szansę wykorzystać jedną z dwóch skrajnych możliwości: albo skierować swą siłę lub inteligencję na swojego przeciwnika tak, aby ją osłabić, unicestwić, zniszczyć i w ten bezdyskusyjny sposób zostać zwycięzcą nad powalonym rywalem, albo też przyjąć jakieś obiektywne kryterium zmierzenia swej siły lub inteligencji z siłą lub inteligencją przeciwnika. Można więc okazać swą biegłość w fechtunku zaliczając punkty sygnalizowane przez urządzenia elektroniczne lub też poprzez śmiertelne ranienie przeciwnika. Można siłę swych ramion wypróbować w dźwiganiu wyskalowanej sztangi lub w miażdżeniu kości drugiego człowieka. Można udowodnić pewność ręki i niezawodność oka w strzelaniu do tarczy, można również przeprowadzić niepodważalny dowód swej sprawności strzelając wprost do swego konkurenta. A przechodząc na płaszczyznę wielkich współzawodniczących zespołów ludzkich – istnieje możliwość wykazania swej potęgi, przemyślności, przewagi i wyższości nad inną wielką drużyną społeczną przy pomocy pobicia, zniszczenia przeciwnika, podporządkowania go sobie, a nawet zeksterminowania. Istnieje też ewentualność wykazania swej wartości w konfrontacji pośredniej – wedle mierników kulturowych, wedle tego, kto osiągnie większe obiektywne sukcesy, które okażą swą wyższość dającą sie zmierzyć w konsekwencjach wartości cywilizacyjnych. W sporcie przemieszane są więc źródła i rozmaite formy stosunków między ludźmi. W każdej z tych tendencji sport ujawnia zdolność do narzucania konfrontacjom między osobnikami i grupami społecznymi pewnych własnych, wysublimowanych metod odkrycia, kto jest ile wart i co potrafi. Oznacza to, że sport spełnia jednocześnie funkcje reprezentatywne wobec procesów ogólniejszych i funkcje substytutywne wobec nich, zastępując, niekiedy z powodzeniem, inne formy konfrontacji walką sportową na stadionach. Bywa tez jednak i tak, iż samodzielność sportu i unieważnienie się od innych zjawisk społecznych, posunięte za daleko, narzucają mu funkcje kreatywne, do których sport z reguły nie dorasta, tak że zdarzenia sportowe wyzwalają reakcje emocjonalne i działania na miarę sławnej irracjonalnej wojny Hondurasa z Salwadorem, której zadrzewiem był mecz reprezentacji piłkarskich tych krajów, lub nie tak wcale rzadkich i dzikich i zbrodniczych wybryków tłumów lokalnych, roznamiętnionych przebiegiem wydarzeń sportowych. Nieraz oczekuje się też od sportu kreowania wartości pozytywnych, której to roli nie może spełnić w takim sensie, jakiego się odeń naiwnie oczekuje.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl