One jednak dały mi przedsmak innych Bieszczad. Bieszczad wolnych od tłumu urlopowiczów zadeptujących połoniny, Bieszczad pełnych malin, borówek i... ludzi.
Ludzi tutejszych.
- Panie, może się pan u mnie zatrzymie. Po podwórku tylko owce chodzą. Ale ja panu zaraz szope otworze...- powiedział jakiś chłop, który wyprowadzał właśnie krowę na pastwisko.
Zanim zaparkowaliśmy naszego, starusieńkiego poloneza, dziadek zdążył nam opowiedzieć o swoim koledze.
"Ale zwierze to musi żryć!"
- Wicie, bo on to jest taki wagabunda. On to by całe życie łaził. To już trzy lata jak się tak włóczy bez celu On nie ma domu. Cało zime chodzi w jednych portkach. Dziurawych. Dopiero mu je zeszłej zimy moja Maryśka zeszyła. Moja Maryśka to myśląca jest, wiecie? Bo Władek sobie wykoncypowoł, że on konia kupi. A Maryśka mu na to; "Władek, ty to możesz cało zime korzonki jeść i raz na czas do kumpla przychodzić, ale zwierze to musi żryć" Tak mu powiedziała. A Władek nic. On chce konia i już. Na wiosne to on zaczoł coś robić. Ci ludzie co prowadzo to studencko baze w Łopience, to mu dali jakie dłuto czy co. I on teraz to figurki robi. Potem idzie do Jabłonek. Tam jest ten, no, pomnik i muzeum, turyści przyjeżdajo. On im te figurki sprzedaje. Zbiera na tego konia... O! Pani, jak on gra na gitarze! Dziewczyny za nim szalejo. Dwa lata temu to rozkochał w sobie tako doktórke z Warszawy. Ona rzuciła pracę i tu siedziała całe lato. Ale przyszła zima, doktórka wyjechała, a on został bez konia i bez kobity... Gdzie on teraz to ja nie wiem, ale jak pójdziecie na tą górę... No, Łopiennik, widze, ze się znacie... to za nim musicie skręcić na tą bazę co wam mówiłem. Jeżeli żyje jeszcze, to tam siedzi. Do mnie przychodzi na zime. Raz do mnie, raz do Józka do Buku. Tak żyje.
Nasza trasa i tak prowadziła przez Łopiennik, co nam szkodziło zejść na bazę. Na bazie siedział tylko aktualny kierownik Frugless. Baza jeszcze nie była oficjalnie otwarta.
- Chcecie ziemniaki z omastą, bo mi trochę zostało z obiadu. - pewnie, że chcieliśmy. Frugless okazał się uroczym człowiekiem, zakochanym jak większość prowadzących takie bazy, w górach. On poza Bieszczadami świata nie widział.
- Władek? Ano jest tu. Pomaga mi rozbijać bazę. Ale teraz go nie ma. Poszedł na Korbanię. Wiecie, z kobitą. Przyjechała ta jego z Warszawy. I poszli. Będzie pewnie wieczorem. Ej, nie idźcie, zostańcie. Fajnie będzie. Pogramy na gitarach. Władek gra pięknie, a ja też coś brzdąkam.
Nie mogliśmy. Mieliśmy tylko trzy krótkie dni.
Nie zwracając zbytniej uwagi na czas , który nieubłaganie przesuwał wskazówki zegarków, nerwowo tykających w plecakach zatrzymaliśmy się pod cerkiewką w Łopience.
Wiatr w koronach drzew
Siedliśmy w trawach bujnie rosnących naokoło Łopienki i wyciągnęliśmy przewodnik.
Nagle...
Nie, na pewno mi się zdawało...
ale...
Cerkiew coś mówiła...
Z bani cerkiewnych dolatywały słowa...
- nie czytajcie, posłuchajcie...
Odłożyłam przewodnik. Wydawało mi się, ze śnię. Przez pola, które widziały mi się w czarno-białych kolorach szli ludzie...
- Taaak. Ci ludzie mnie wybudowali. Było to w 1757 roku-tak mówią. Pojawiłam się, bo sprowadzono słynącą łaskami ikonę Matki Bożej. Dla niej powstałam. Ale w dokumentach kościelnych zapisano, że wybudowano mnie dopiero na początku XIX w- tak piszą. Ja nie wiem. Byłam dopiero budowana. Na czasie się nie znam. Widzę tylko to, co przed moimi oknami. Nie wiem, kiedy, ale przychodzili tu różni ludzie. Baby w chustach na głowach, w długich spódnicach, chłopi w płóciennych spodniach, kapeluszach. Przyjeżdżali zewsząd, aby tą ikonę zobaczyć. Potem przyjeżdżali z towarami. Baby z glinianymi garnkami, pastuszki w sandałach albo na bosaka sprzedawali fujarki i figurki, Żydzi stali tam u wejścia doliny, mieli takie stragany z kolorowymi dachami, sprzedawali tytoń od Madziarów i gorzałę. Gwarno tu było, kolorowo. Długo to trwało, co kilka dni- chyba co siedem zjeżdżali się i odpusty sobie robili. Potem przestali. Nie wiem dlaczego. A potem już był tylko ból...
Nastała cisza. Tylko wiatr szumiał w koronach drzew. Ptaki zamilkły. Zegarki w naszych plecakach już dawno przestały tykać...
- Pewnego dnia, a pamiętam wyjątkowo cicho było w okolicy, przyjechali obcy. Na wielkich wozach. Konie nie były tutejsze. Prychały ostro, nieprzyjemnie. Obcy zabrali dużo naszych. Wsadzili ich na wozy i powiedzieli, że wywożą ich do raju. Nikt z nich nie wrócił. Mało zostało ludzi we wsi. Zezowata Maryśka przychodziła tylko z babami na śpiewy. Echo niosło się po dolinie, ale były to smutne śpiewy. Śpiewały tak dwanaście miesięcy. Potem obcy znów przyjechali. Zabrali ich. Niedawno słyszałam od takiego jednego w czerwonym swetrze, który tu stał z grupą, że wywieźli ich na Ziemie Zachodnie. Nie wiem, co to jest. Nikogo nie było przez długi czas .
Ale przyszli jacyś z Podhala. Mieli owce. Na tych polach je wypasali, a na noc chowali je do mnie, do wnętrza. Obrazu Matki Boskiej już tu nie było, na szczęście nie musiała na to patrzeć... Tam, gdzie klękali ludzie, leżało siano, a zamiast śpiewów cerkiewnych po dolinie niosło się beczenie owiec. To było straszne poniżenie.... Myślałam, że już się nie podniosę po tym upadku ...
Ale przyszli inni. Oni nie byli obcy, choć ich nie znałam. Podobno mają tu bazę namiotową. Siedzieli pod moimi murami i śpiewali. Mieli gitary, bębenki, fujarki, ale inne niż pastuszkowie. Śpiewali i śpiewali. Inne to były pieśni, niż te cerkiewne... Wesołe, turystyczne. Wrócili po roku.
Powiedzieli, że wydali śpiewnik "Piosenki z Łopienki" i trochę pieniędzy mają z prowadzenia bazy.
Powiedzieli, ze mnie odbudują.
I odbudowali.
Przychodzą co roku, czasem zostają na dłużej. czasem naprawią dach, pocerują mury.
Nie zginę.
I będę tu stać do skończenia świata, żeby ktoś tak jak wy, posiedział w cieniu i wspomniał tamte czasy...
A jeżeli będzie chciał- opowiem....
Snu ciąg dalszy...
- Kaśka, obudź się- Grzesiek potrząsnął mnie za ramię.- Idziemy. czas goni..
- Cerkiew do mnie mówiła- wyszeptałam.
- nie bajdurz. Choć już. Mamy mało czasu.- Usłyszałam nerwowe tik, tak....
Nie uszliśmy daleko. czas znowu zwolnił. U wrót Łopienki stała smolarnia. Niby nic szczególnego, a jednak.
Trzy wielkie piece na drewno i barak. A na progu baraku siedział smolarz. Umorusany jak nieboskie stworzenie, z brodą po pas i z niesamowicie inteligentnym wyrazem oczu. Przysięgam na klęczkach i z ręką na sercu, że w życiu swoim nie rozmawiałam z równie inteligentnym i oczytanym człowiekiem!!!
Troszeczkę mnie zdziwiła tak ogromna inteligencja zakopana gdzieś w dzikich ostępach Bieszczadów, chociaż słyszałam o bywalcach "Siekierezady"- drwalach, z których każdy ma wykształcenie wyższe...
Tam obok siebie siedzą umorusany prawnik, brodaty sędzia i lekarz z raną po siekierze...
Musiałam mięć chyba bardzo głupią minę, bo mój smolarz stwierdził:
- wie pani, ja jestem brudas, ale wykształcenie to ja mam...
I właściwie nic więcej na ten temat nie powiedział.
"Pani! Łon jest doktórem!"
Poszliśmy na piwo do sąsiedniej knajpy. Właścicielka odciągnęła mnie na bok.
- Ja pani powiem. Ale tak, żeby Józek nie widział. Bo on nie lubi o tym mówić.
Pani! On jest doktórem! A jak on po francusku gada! Pani! On robił studia we Francyji! Na doktóra się szkolił, a potem zrobił jakiegoś tam magistra, a potem tego doktóra! Pani! Jak mnie głowa boli to on zaraz wie jak zrobić, żeby nie bolała. - zastanowiłam się, czy ja też aby nie potrzebuję tego lekarstwa, bo głowa mi puchła od nadmiaru doktórów... - Jak mąż ma kolkę, to też wie. I radzi jak się krowa cieli. Taki mądry! Dlaczego siedzi tutaj? Aaa, Pani! To było za tamtych czasów. Jemu się coś nie podobało, on się nie podobał temu komu trzeba... I wiadomo. A potem go jeszcze baba rzuciła. Pani! Takiego chłopa! Doktóra!
Czas znowu przypomniał o swoim istnieniu. Na dokładkę przypomniała się natura. Szalejąca już od dłuższej chwili, burza przeszła nad Łopienkę, my uciekliśmy w stronę Sinych Wirów. Sine wiry to rezerwat stworzony na pięknym przełomie Wetliny.
Nazwę wzięły od najgłębszego "wyru", czyli każdego głębszego miejsca na rzece. Kilometr za szosą znajduje się jeziorko Szmaragdowe. Lepiej byłoby użyć słowa znajdowało się. Powstało we wrześniu’1980, kiedy wielkie masy ziemi osunęły się ze stoków Polomy. Jednak przez ostatnie lata uległo zamuleniu i teraz w tym miejscu jest ledwie widoczne rozszerzenie rzeki. Jeziorka osuwiskowe to jeszcze jedna z ciekawostek Bieszczad. Podobne- słynne jeziorka duszatyńskie - znajdują się pod Chryszczatą.
Odnaleźliśmy ścieżkę prowadzącą przez, wyludnioną pięćdziesiąt lat temu, wieś Zawój. W niektórych miejscach droga była bardzo zarośnięta, ale widać było, że jest to jednak droga. Gdzieniegdzie zaś pokrzywy, wdarte miedzy kamienie, łączyły się z karłowatą olszyną, tworząc Gąszcz trudny do przebycia. Przedzierając się przez krzaki, poobijani i poobdzierani, w końcu doszliśmy do przełęczy Szczycisko, skąd podobno prowadzi szlak na Żołobinę i Krysową. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest podobny do zarośniętej drogi z Zawoju. Szlak jest sto razy bardziej nieprzebyty!
Daleko jeszcze na Smerek?
Gdybyśmy nie szli grzbietem, dawno pogubilibyśmy się w plątaninie krzaczków i drzew. Po pół godzinie szlak nabrał względnie normalnego wyglądu i tu właśnie spotkaliśmy grupkę ludzi z Sanoka.
- Daleko jeszcze na Smerek?- zapytał pan, prowadzący za rękę kilkuletniego szkraba.
- na Smerek? Nie tędy droga. Schodzą państwo teraz w kierunku Jaworzca.
- O, to świetnie, bo właśnie tam się zatrzymaliśmy.
Okazało się, że była to "nielegalnie" zorganizowana grupa, która na X-ecie liceum wybrała się w góry. Połowa grupy, wraz z przewodnikiem poszła na Smerek, zaś druga połowa podążyła za nimi, tylko, że w odstępie. W efekcie, będąc na rozstajach, pobłądzili. Stwierdzili, bowiem, że ścieżka idąca do góry na pewno prowadzi na Smerek. Okazało się jednak, że podchodziła tylko pod Krysową...
Tak to już jest w tych górkach: czasem trzeba stracić trochę wysokości, żeby wyjść na szczyt, a czasami trzeba podejść, aby zejść w doliny...
zastanawialiśmy się co zrobiliby, gdyby nas nie spotkali, nie mieli ani mapy, ani pojęcia gdzie są i dokąd idą. Doszliby do szutrówki i...
Na dwoje babka wróżyła. Wersja optymistyczna brzmi, że poszliby w lewo i doszli do Jaworzca. Wersja pesymistyczna przewiduje dojście aż do Zatwarnicy... Jedyne zabudowanie w okolicy- pojedynczy dom w Hulskiem- z pewnością by ominęli, bo nie jest widoczny z drogi...
A może wyszłoby im to na dobre? Może przez przypadek natknęli by się na ten dom i spotkaliby ludzi, takich lub podobnych, którym mieliśmy szczęście stanąć na drodze, może znaleźliby chwilę czasu, żeby zasiąść w trawach bieszczadzkich i posłuchać szumu wiatru, może i im zarośnięta podmurówka opowiedziałaby swoją historię?