Są późne lata osiemdziesiąte lub sam początek dziewięćdziesiątych. Za oknem szaleje burza, ale nie taka zwykła. Pioruny rozświetlają niebo, a zaraz potem przetacza się ogłuszający grzmot, który nam, dzieciom, zawsze każe szukać schronienia pod stołem. Strugi deszczu zasłaniają świat za oknem, a wiatr wyje nieustannie. Zresztą w górach wszystko słychać głośniej i czuć bardziej intensywnie. W domu nie ma prądu, nic niezwykłego w tamtych latach, często go nie było, a przy burzy to prawie zawsze. Przywykliśmy. Ale w tym momencie nie ma to dla nas najmniejszego znaczenia. Siedzimy przy stole w jadalni: ja, moi dwaj młodsi bracia i mama. Mama zapala świeczkę i wkłada ją do zwykłego dużego słoika, zapewne po ogórkach, żeby dawała więcej światła. Wreszcie wyjmuje książkę. Trochę już starą, z niemal wytartą i rozpadającą się okładką. Wiedziała jaką wybrać. „Bajarka opowiada” Marii Niklewiczowej to nasza ulubiona, pewnie dlatego jest w takim stanie.
Mama czyta miarowo, spokojnie, czasem głośniej, by nie dać zagłuszyć się odgłosom burzy. My, półsiedząc i półleżąc na stole wyciągamy głowy, by śledzić tekst. Książka leży w obrębie światła, a płomień świecy tańczy na jej stronach. Czekamy z niecierpliwością na to, co wszyscy lubimy najbardziej. Na ilustracje, które pozwolą nam jeszcze lepiej wyobrazić sobie to, co właśnie usłyszeliśmy. Mama przewraca kolejne strony i w tym momencie wkraczamy do świata fantazji, który otwiera się przed nami pięknymi kolorami, bogatymi strojami, intensywnością krajobrazu i szczegółów. I nagle nie ma już burzy, nie ma wyjącego wiatru, a dom wypełnia się blaskiem i ciszą i nic mi już nie jest potrzebne do szczęścia. Świat, w którym się zanurzam, jest słoneczny i cudownie piękny, a ta stara sfatygowana książka to drzwi do wyobraźni, przez które tak chętnie wchodzę. Nie pamiętam jak długo czytaliśmy, w ogóle niewiele pamiętam z tamtego konkretnego dnia, mam w głowie tylko to jedno wspomnienie. Ale jest ono moim najpiękniejszym. Nie nowy rower, nowa lalka czy jakiś inny prezent, tylko ten ponury burzowy wieczór przy świeczce w słoiku i z mamą czytającą nam baśnie. To jest coś, za czym tęsknię ogromnie.
Dopiero wiele, wiele lat później, przy okazji lektury cyklu książek o przygodach piątki rodzeństwa i ich piaskowego przyjaciela dowiedziałam się, że autorką tamtych magicznych obrazów z mojego dzieciństwa była Maria Orłowska-Gabryś.
Życie:
Maria Orłowska urodziła się 13 kwietnia 1925 roku w Krakowie (zmarła w 1988 roku) w rodzinie o bogatych tradycjach patriotycznych. Jej dziadek walczył w powstaniu styczniowym, a ona sama wraz z bratem działała w konspiracji.
Kraków to było jej miejsce na ziemi, którego nigdy nie chciała opuścić. Nie było mowy o wyprowadzce do Warszawy, skąd miała najwięcej zamówień, a co dopiero za granicę. Często powtarzała:
„pracuję i tworzę dla polskich dzieci”
i to była jej odpowiedź na rozliczne propozycje ilustrowania książek dla zagranicznych wydawnictw. Jej syn, wspominając o jej miłości do Krakowa mówi:
„Mogliśmy cierpieć biedę, ale tu”
W Krakowie Orłowska ukończyła gimnazjum i tu, w 1941 roku po zamknięciu przez okupanta Akademii Sztuk Pięknych, podjęła naukę w nowopowstałej Szkole Rzemiosł Artystycznych.
Talent rysunkowo-malarski przejawiała od najmłodszych lat, choć, jak sama wspomina, wcale nie mogła pochwalić się dobrymi ocenami. Głównie dlatego, że zamiast skupiać się na tym, czego oczekiwali nauczyciele, wolała malować to „co jej w duszy grało”. W 1943, by uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec, zatrudniła się w biurze projektów kolejowych jako kreślarz, a dwa lata później dostała na Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych na wydział grafiki. Mimo iż absolutorium uzyskała już w 1949 roku, to dyplom dopiero siedem lat później na ASP pod kierunkiem profesora Witolda Chomicza.
Rok 1956 był dla niej ważny pod kilkoma względami. Nie tylko obroniła dyplom, ale również wyszła za mąż za Mieczysława Gabrysia- sąsiada z kamienicy, którego bliżej poznała jeszcze w czasie okupacji. Ślub odbył się po jego wyjściu z więzienia, w którym spędził osiem lat za „walkę z ustrojem socjalistycznym”. Mąż był zafascynowany jej talentem i zawsze powtarzał, że jest wyjątkowa. Ich jedyny syn, również Mieczysław, sprawuje obecnie opiekę nad spuścizną artystyczną ilustratorki.
W przeciwieństwie do wielu artystów nie miała swojej pracowni. Malowała w domu przy biurku, a deska kreślarska była jej głównym warsztatem pracy, który zabierała nawet na wakacje.
Twórczość:
Maria Orłowska- Gabryś jest autorką ilustracji do ponad stu książek zarówno z literatury polskiej jak i obcej. Pierwsze kroki w zawodzie stawiała jeszcze na studiach. Jej debiutem były ilustracje do książki Ludwika Anczyca (1948) oraz zlecenia od wydawnictwa Nasza Księgarnia: „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko” Konopnickiej (1950) i „Cudowna podróż” Lagerlof (1954). Jednak dopiero ilustracje do książki Munro Laefa „Byczek Fernando”, które były przedmiotem jej pracy dyplomowej, przyniosły jej uznanie i rozpoznawalność, a sama książka doczekała się wielu wydań.
Zarówno podczas okupacji, jak i po zakończeniu wojny, malarstwo nadawało znaczenie jej życiu.
Ilustrowanie książek dla dzieci stanowiło główny, choć nie jedyny, nurt jej twórczości.
Była autorką prawie tysiąca kartek pocztowych (inne źródła podają liczbę ponad 800). Wiele z nich związanych było z tematyką patriotyczną i tradycjami ludowymi. Najbardziej znane serie to: „Wojsko Polskie”, „Stroje Historyczne”, „Stroje Ludowe”.
Projektowała też kartki świąteczne oraz pocztówki przedstawiające ciekawe miejsca w polskich miastach, ale głównie w Krakowie, pudełka zapałek, które tworzyła z dużą pasją, ponieważ wiązało się to z hobby jej męża, który swego czasu je kolekcjonował. Jedyne czego nie lubiła rysować, to okładki zeszytów, które nazywała produktami odpadowymi.
Maria Orłowska-Gabryś była wybitną znawczynią folkloru, etnografii, historii sztuki i sztuki sakralnej tak polskiej, jak i europejskiej. Wiedzę tę zawierała w swoich pracach, które zadziwiały dbałością o szczegóły i wartością historyczną potwierdzoną przez ekspertów. Jej ilustracje trafiały do wydawnictw turystycznych, do podręczników szkolnych, do encyklopedii zarówno tej małej, która ukazała się w latach 60., jak i tej dużej, 13-tomowej. Tam znalazły się prace dotyczące europejskich strojów historycznych oraz historii barwy i oręża polskiego.
Zaprojektowała również karty do gry, m.in. serie „Odsiecz Wiedeńska” oraz „Jagiellonowie”. Tyle lat z przyjaciółmi grałam takimi kartami i nawet nie zdawałam sobie sprawy, że stworzyła je jedna z moich ulubionych graficzek.
Podobnie jak Szancer i Grabiański również ona umieszczała twarze bliskich w swoich pracach. Na jednej z kart w serii „Wojsko Polskie” znalazł się portret jej dziadka, który walczył w powstaniu styczniowym i którego niezmiernie ceniła. Syna sportretowała w „Tajemnicy rzeki Mrówki” Pierre’a Grammary, oraz „Tajemniczym szyfrze” Nancy Faulkner.
To ona stworzyła wizerunek Mary Poppins autorstwa P.L. Travers, która w tamtych latach wydawana była pod tytułem Agnieszka:
O dzieciach mówiła, że „są odbiorcą najwdzięczniejszym, a zarazem w swoim poznawaniu świata najbardziej wymagającym. Nie możemy lekceważyć dziecka, bo ono nam nigdy tego nie wybaczy”, dlatego niezmiernie dbała o szczegóły, bogactwo wyrazu i różnicowanie środków w zależności od wieku odbiorcy.Pieczołowicie potrafiła dopracować każdy szczegół. Zanim przeniosła swoje wizje na papier, dociekliwie i uważnie wszystko studiowała. Przygotowując się do stworzenia kart pocztowych Wojsko polskie „jeździła po kościołach, katedrach, starych dworach, cmentarzach, wszędzie tam, gdzie można było zobaczyć, jak naprawdę wygląda na przykład zbroja rycerza z XVI czy XVII wieku”
Syn wspomina, że pracowała bardzo dużo i ciągle, często o dziwnych porach i „nie robiła lipy i maszkaronów. Koń miał wyglądać jak koń, a kwiat jak kwiat”.
Malowała głównie temperą, gwaszem, czasem akwarelą, we wcześniejszym okresie twórczości były i rysunki piórkiem – technika, którą bardzo lubiła, lecz jak sama twierdziła, nie miała na nią czasu, podobnie jak na pejzaże.
Jej prace są niezwykle realistyczne, a jednocześnie pełne baśniowości i sentymentalizmu, warsztat charakteryzuje się ekspresyjnością, nadzwyczajną dbałością o najdrobniejsze nawet detale rysunku. Prezentowała odbiorcy niezwykle plastyczne, bardzo kolorowe, momentami wręcz rewolucyjne obrazy.
„Szkice, nim doszło do ostatecznego wypełnienia kolorem, wielokrotnie przenosiła na kalki, wyklejki w książkach projektowała, wydrapując wzorki patykiem w grubo położonej pędzlem warstwie kleju biurowego rozrobionego z wodą i farbą, Uwielbiała też robić miniatury.”
Maria Orłowska była niesamowitą perfekcjonistką, niezwykle pracowitą. W przeciwieństwie do Grabiańskiego, który wizję ilustracji całą miał już w głowie i tworzył ją od początku do końca, bardzo często poprawiała swoje prace. Zdarzało się nawet, że na końcowym etapie lądowały w koszu. Niektóre z nich jej mężowi udało się uratować i zachować.
Książkę „Bajarka opowiada” nadal mam na półce, nie kupiłam nowego wydania, choć jest piękne. Ta stara przypomina mi mamę i dzieciństwo. Jest dla mnie bardzo ważna. Chyba najważniejsza ze wszystkich książek tego okresu.
Bardzo serdecznie dziękuję pani Urszuli Jarmołowskiej, autorce bloga „To dla pamięci” (https://jarmila09.wordpress.com/), która pozwala korzystać mi ze swoich bogatych zbiorów ilustracji.
Jak zwykle rzetelnie, merytorycznie, ciekawie i od serca. :)
× 6
Komentarze (2)
@8dzientygodnia · ponad 4 lata temu
Dziękuję, okropnie jestem zawstydzona, nie jestem zbytnio przyzwyczajona do pochwał. Ale z drugiej strony to bardzo cieszy i dziękuję, Wam wszystkim, że czytacie ten cykl i że się Wam podoba.
Podoba się, bo jest po prostu dobrze napisany. Wiele rzeczy można sobie dzięki niemu przypomnieć albo się dowiedzieć. I widać Twoją pracę włożoną w każdy z tych artykułów - ja to np. bardzo sobie cenię. Dlatego pochwały zasłużone.
Pamiętam klimatyczne ilustracje w książkach z dzieciństwa. Cykl "Pięcioro dzieci i coś", czy bajki z serii "Poczytaj mi mamo" i moja kochana "Czarna owieczka". Moi rodzice mieli też karty do gry. Obok Szancera to moja ukochana ilustratorka.
Mi również mama czytała Bajarkę 🙂 i również mam nadal swój egzemplarz, ale nie wiem czy moje dzieci docenią... Ilustracje Marii Orłowskiej bardzo lubiłam we wszystkich książeczkach, nawet bardziej niż Szancera, ale o kartach również nie wiedziałam. Dzięki za super artykuł!
bardzo ciekawy artykuł. Mam do dziś ponure, pełne szarych kolorów wydanie baśni braci Grimm okropne. Ale za to ilustracje do zbioru wierszy Brzechwy śliczne. Brzechwa dzieciom :)
Szkoda, że teraz nie ma takich książek - z tymi rysunkami, z tymi pociągnięciami ołówka. Choć są, ale zaledwie nieliczne, które "odtwarza się" z autentycznych wydań. Zachwycam się tymi wydanymi w 1980 roku, lub w okolicy tych lat. Ewa Szelburg-Zarębina, Pinokio.... Przepiękne rysunki, które w zestawieniu z czytanymi tekstami sprawiały, że moja wyobraźnia szalała i nie znała granic...
Bardzo dziękuję za ten artykuł. Dla mnie to sentymentalne wspomnienie dzieciństwa. Piękne książki, piękne ilustracje. Nie wyrzucam ich nawet jak są już bardzo stare. Te obrazki mają w sobie niepowtarzalny czar. Taki jaki czuje się tylko będąc dzieckiem. Jestem zachwycona. Chociaż dla mnie na pierwszym miejscu zawsze będzie Szancer.
× 1
Komentarze (1)
@8dzientygodnia · ponad 4 lata temu
To polecam wcześniejszy artykuł z cyklu poświęcony właśnie mistrzowi Szancerowi
Kompletnie nie kojarzyłam nazwiska, ale te ilustracje to jedne z moich ukochanych!! Marzę o zdobyciu cyklu Edith Nesbit właśnie w tym wydaniu, kochałam jako dziecko tego Paddingtona (dużo lepszy wizualnie niż te nowsze), miałam książki o Agnieszce... Bardzo dziękuję za ten artykuł. :)
Artykuł świetny! "Kwiat paproci" miałam, muszę dodać, że w ogóle książeczki wydane w tej serii były pięknie ilustrowane! "Króla kruków" z ilustracjami Stasysa mam do dziś przed oczami. Kojarzę też pocztówki, które u mojej babci przyklejone były do szklanych drzwi szafy :)