Przedstawienie musi trwać. Nawet, kiedy ciało osuwa się na scenę, nawet, kiedy ludzie są zbyt wystraszeni, by dalej grać. Ale to opera, trzeba ją kontynuować, nie ma innego wyjścia.
Babcia Weatherwax i Niania Ogg, pędzone myślą o samotnym sabacie i niezapłaconych tantiemach, udają się do Ankh-Morpork, mając niebanalną okazję, by posłuchać lancrańskiego śpiewu i przeszkodzić pewnemu Upiorowi w czynieniu zła… jak zły jest Upiór wszyscy dowiadują się dopiero pod koniec, ale czy nie tak już jest w dobrym przedstawieniu?
Muszę powiedzieć, że klimat powieści niesamowity. Czarownice, niby wyjęte ze swojej wsiowej wody, radzą sobie lepiej niż doskonale w świecie sztuki i mordu. Wychodzą na jaw kolejne zdolności Babci, a niania pokazuje swój rubaszny dryg, proponując ludziom różne niebezpieczne wypieki i coś, co jest…z jabłek głównie.
Tym, którzy jak ja, kochają „Upiora w Operze”, uda się wychwycić masę smaczków, choć i ci nieobeznani z Upiorem będą się świetnie bawić, obserwując jeszcze raz Greeba, jak psoci w człowieczej formie i czarownice, które samą swoją obecnością wpływają na bieg wydarzeń.
Piękna jest atmosfera tej książki, taka duszna i lekko tajemnicza, atmosfera, która mówi wiele o sztuce i tajemnicy jako takiej, atmosfera, która wdziera się do umysłu czytelnika i zaciera elementy, które mogłyby posłużyć jako kierunkowskaz. Ta książka ma właśnie taką atmosferę, którą tylko Pratchett mógł stworzyć, ze swoim wspa...