Rozmowa między chłopem a mną:
on: kiedy ostatni raz czytałaś „Mistrza i Małgorzatę”?
ja: ćwierć wieku temu
on: haha, no ale powiedz kiedy
ja: no ćwierć wieku temu, w liceum
on: o boże! My jesteśmy starzy!
No cóż, my się starzejemy, ale ta książka nie. Po tylu latach znów zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Kocham humor i absurd tej powieści. Mam nieodparte wrażenie, że Bułhakow raczył się tym i owym, kiedy to pisał, bo niemożliwym - wydaje mi się - mieć taką wyobraźnię.
Pierwsze rozdziały są zaskakujące, odwołują się do ówczesnej (końcówka lat 30.) Moskwy i dyskusji z nieznajomym o tym czy Jezus naprawdę istniał. Od razu dowiadujemy się, że przybysz (Woland) to szatan otoczony świtą wampirów, gadającym kotem i kilkoma innymi przedziwnymi postaciami. Autor genialnie i z humorem uchwycił reakcję społeczeństwa na coś nadprzyrodzonego, oscylując pomiędzy chęcią spekulacji, śmiertelnym strachem, zdziwieniem i ośmieszeniem innych. Wyobraźnia poniosła Bułhakowa bardzo. W tej powieści jest wszystko: magia, historia, religia, teleportacja, gadające zwierzęta i latanie na miotle. I teraz sobie wyobraźcie, że władze Moskwy starają się wyjaśnić to wszystko w racjonalny sposób. To pięknie oddaje obraz elastyczności myślowej wymaganej do życia w reżimie, w którym obywatele znikają. Ale czy to jedyna interpretacja? Chyba nie. To jest książka, którą można odebrać...