„Słowik”, czy „Wielka samotność”? Zdecydowanie ta druga, a w najbliższych planach kolejne książki Kristin Hannah. Choć jest to dla mnie po prosu grające na emocjach czytadło, ckliwe, naiwne i przesłodzone, choć bywa miejscami rozwlekłe, a akcja do połowy nie toczy się w tempie, które lubię, to zakochałam się w „Wielkiej samotności”.
Gdy wciskałam audiobookowy przycisk „play”, zupełnie nie wiedziałam czego czego oczekiwać, nie czytałam żadnej opinii, ani notki wydawniczej. Nie spodziewałam się, że trafię na Alaskę, o której wiedziałam, że śnieg, zimno i ciemno, pewnie łowią ryby oraz to, co podpatrzyłam kiedyś w serialu „Przystanek Alaska”. Teraz wiem dużo więcej o tej krainie, jej mieszkańcach i życiu. O miesiącach spędzanych w ciemnościach na obrzeżach cywilizacji, o wiecznej znojnej pracy i ciągłych przygotowaniach do paskudnej zimy, o walce o przetrwanie, niebezpieczeństwach, stałym zagrożeniu życia, mrozie i izolacji. I o wielkiej samotności. Całego wyalienowanego regionu, samotności wiosek i osad, poszczególnych domostw, gdy nastaje noc, której końca nie widać i o samotności poszczególnych ludzi. W powieści każdy bohater jest samotny na swój sposób. Ojciec, którego zniszczyła wojna i który nie umie się odnaleźć w normalnym świecie, postanawia więc „Alaska albo klapa” i zabiera rodzinę w miejsce, w którym sądzi, że będą szczęśliwi. Matka, samotna w cierpieniu i bezradności, starająca się wybrać mniejsze zło, żyjąca wspomnieniem męża, gdy był jeszcze człowiek...