Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "moich dom w", znaleziono 94

Dla moich przodków ziemia była wszystkim: określała tożsamość, związek z przodkami, była domem naszych krewnych roślin i zwierząt, naszą apteką, biblioteką, źródłem wszystkiego, co utrzymywało nas przy życiu. Nasza ziemia była tam, gdzie przejawiała się nasza odpowiedzialność wobec świata. Była święta. Należała do siebie. Była darem, nie towarem, więc nie można było jej kupić, ani sprzedać.
- Mówi, że jesteś okrutny.
- Jestem pragmatyczny. Gdybym był okrutny, wygłosiłbym mowę pogrzebową nad jego grobem, zamiast wdawać się w tę rozmowę. Dlatego, Kuweiu, popłyniesz do Południowych Kolonii, a gdy sytuacja się uspokoi, popłyniesz sobie do Ravki, do domu babki Matthiasa albo gdziekolwiek zechcesz.
- Mojej babki w to nie mieszaj - odezwał się Matthias.
Nie czułam się gorsza. Nie czułam, by mi czegoś brakowało, chociaż widziałam, że nasz dom różni się od domów moich kolegów katolików, bo na przykład oni mieli babcie i dziadków, a my nie. "Dlaczego?", pytałam rodziców. "Bo zginęli w czasie wojny" (we wczesnym dzieciństwie nie wiedziałam, że śmierć dziadków ma związek z naszym żydowstwem).
- Aleksandrze, nikt nie dociera do takiej pozycji jak moja, nie robiąc sobie po drodze całej gromady wrogów. Jeżeli wracając do domu, chciałbyś zajrzeć do każdej osoby, której zaszedłem za skórę w calej mojej karierze, nie dotarłbyś do Moskwy przed Gwiazdką. A mówię tylko o wrogach politycznych. Jeżeli dodamy do tego biznes, z trudem wydostaniesz się z samej Rublowki!
Nigdy nie widziałem podobnej niewiasty. Nikogo, kto tak wygląda. Kto się tak porusza. Kiedy uniosła rękę, by otworzyć drzwi domu, światło odbiło się od nich i zdawało się, że rozjaśniało powietrze i rozświetliło morze, a jej obecność opromieniła świat, czyniąc go piękniejszym miejscem. Gdy odwróciłem wzrok i już jej nie widziałem, mój świat stał się mroczny, pozbawiony nadziei i pusty.
W efekcie dom moich gospodarzy obok prostej formy betonowych kanciastych brył okazał się przeładowany ozdobnymi szklanymi mozaikami przypominającymi witraże. Zapowiadał spokojny ascetyzm, by chwilę później wybuchnąć złotem i wielokolorową mieszanką marmuru, granitu i piaskowca, zupełnie jakby ktoś, kto planował to wszystko, cierpiał na ostrą schizofrenię.
Jestem dziewczyną z bajki, pomyślała. To
mój posag. A teraz on odwiezie mnie do ojcowskiego domu zasypaną
podarunkami.
Przypomniała sobie jego dłonie nocą, tych kilka momentów czułości.
Nie, to nic takiego. Nie tak skończy się ta opowieść. Jestem tylko dziewczyną z bajki, a on złym demonem mrozu. Dziewczyna wraca z lasu, wychodzi za mąż za przystojnego chłopca i zapomina o magii.
- (...) Twój ojciec zapłaci.
- Nie zapłacił, gdy porwano mu syna. Mojego brata przysyłano mu w kawałkach, a on cierpliwie składał te kawałki w chłodni jak puzzle, aby móc go w końcu pogrzebać. Potem zaczął szukać porywaczy po całym świecie, gdzie rozpierzchli się jak robactwo. Nasi ludzie dopadli każdego z nich. Każdego żywcem ćwiartowali. Odcinali im nogi, ręce, nosy, wyłupili oczy. Wysyłali ojcu zdjęcia, a on na ich podstawie tworzył grafiki, które wieszał w domu. Mój ojciec poświęcił na to trzy lata, ale dokonał egzekucji każdego zamieszanego w porwanie.
Obserwacja, że polscy koledzy mają babcie i dziadków, a dzieci żydowskie nie mają, zamieniła się we mnie bardzo wcześnie w przekonanie, że to jest po prostu naturalna różnica między Żydami i Polakami. Kiedy zobaczyłem, że mój przyjaciel Leon Kagan ma babcię, przez jakiś czas nie wierzyłem nawet, że jest Żydem. Oczywiście w jakimś momencie dzieciństwa dowiedziałem się o przyczynach tego i o Zagładzie - ale jednak niewiele. W domu o tym właściwie z nami nie rozmawiano.
- Czy znał pan swojego ojca?
- Nie. Ale pewnie to i lepiej. Człowiek nie żyje wtedy złudną nadzieją. Dzieci, które znały swoich rodziców, zawsze wierzyły skrycie, że pewnego dnia ktoś wróci zabrać je do domu. A to zdarzało się naprawdę wyjątkowo rzadko. Moim zdaniem było im znacznie ciężej niż dzieciakom, które nie miały takich marzeń. Ich nie mogło już spotkać żadne rozczarowanie.
Macie na swojej planecie małe stworzonko-zwane jętką, jak mi się wydaje- które żyje przez jeden ziemski dzień, o ile dopisze mu szczęście. Zatem jętka może przeżyć całe życie w jednym pokoju waszego domu. Czy to nie smutne?(...)Wy, ludzie, właśnie takie uczucia we mnie budzicie. Wasze życie jest tak krótkie i ograniczone, że niewielu potrafi w ogóle wyobrazić sobie skalę mojego istnienia...
- Co to za kobieta tym razem?
- Niebezpieczna. Taka, od której masz się trzymać z daleka. Zrobimy tak: przyjdziesz, zjesz, wypijesz kieliszek wina, zabawisz ją rozmową o niczym- to ważne, żeby było o niczym- na koniec podziękujesz Ali za zaproszenie i wrócisz do domu sam. Rozumiesz?
- To scenariusz Ali?
- To mój scenariusz. Zapamiętaj go dobrze.
Paweł odszedł, a Kruk nagle nabrał ochoty na tę kolację.
- Proszę mi opowiedzieć o zamkach. Dlaczego kazała je pani zamontować?
Zastałam w mieszkaniu otwarte okno, uchylone drzwi, przekrzywione żaluzje. Niby nic wielkiego, lecz mimo to się zaniepokoiłam i nie potrafiłam sobie wmówić, że to tylko wiatr. Mój zdrowy rozsądek przypominał ducha - w jednej sekundzie był, w drugiej znikał. Całkowicie. Jakby rozpływał się w powietrzu. Zastanawiałam się, czy w domu nie ma tajemnych wejść i korytarzy, jak w starej nawiedzonej posiadłości. Czasem przyłapywałam się na szukaniu na ścianach i podłogach śladów po nieproszoych gościach, ale oczywiście nigdy ich nie znalazłam.
- Chciałam być bezpieczna.
- Czuła się pani zagrożona? Czyżby ktoś pani goził?
- Nie, nic podobnego. Przez większość czasu mieszkałam sama; to były wyłącznie środki ostrożności.
- Czy w ciągu ostatnich dni przed zaginięciem córki wydarzyło się coś dziwnego?
Pewnego razu pościel na moim łózku była skłębiona, jakby jakiś nadprzyrodzony gość ośmielił się w nim położyć pod moją nieobecność. Innego dnia po powrocie do domu zauważyłam, że lustro wisi krzywo. Czyżbym to sobie wyobraziła, czyżby moje postrzganie świata było zaburzone? Moja pierwsza myśl brzmiała: ,,Ktoś tu jest", ale dom był pusty, więc ją od siebie odsunęłam.
- Nic takiego sobie nie przypominam - mówię.
– Kot nasikał do łóżka. A potem rozszarpał koc.
– Może powinieneś go umieścić w schronisku do mojego powrotu do domu – rzekł z ciężkim sercem Tatum.
– Tak, już próbowałem. O mało nie wydrapał mi oka. Moje ręce wyglądają, jakby zaatakował mnie lew.
– Rozumiem.
– Szczerze mówiąc, Tatum, ten kot jest groźny dla otoczenia. Zacząłem spać z nabitym pistoletem koło łóżka.
– Nie masz broni.
– Teraz już mam.
Po prostu czuję i wiem, że ktoś na mnie patrzy. Skryty w mroku, nienasycony, napawa się moim lękiem, upaja się widokiem samotnej i przerażonej kobiety, która udaje przed samą sobą, że jest w stanie stanąć twarzą w twarz z upiorami lasu. Powinnam wejść do domu i zamknąć za sobą drzwi, myślę. Dlaczego tego nie robię? Nie, to nie ciekawość. Jestem po prostu sparaliżowana strachem.
Przez kilka minut przyglądałam mu się uważnie. Po raz pierwszy w życiu spałam na jednym łóżku z mężczyzną. Usiłowałam sobie wyobrazić, że Konstanty jest moim mężem. Musiałabym wówczas wstawać o siódmej, smażyć mu jaja na bekonie, robić grzanki i kawę, tłuc się po domu w szlafroku, z włosami nawiniętymi na walki, aż wyszedłby do pracy, potem trzeba by było pozmywać, zasłać łóżka, a wieczorem, po powrocie do domu z całodziennej, fascynującej pracy, małżonek żądałby oczywiście dobrej kolacji. Po kolacji musiałabym, rzecz jasna, znowu zmywać całe góry naczyń, po czym, śmiertelnie zmęczona, waliłabym się do łóżka. Nudne by to było, zmarnowane życie dla dziewczyny po piętnastu latach nauki, to fakt, ale wiedziałam, że tym jest właśnie małżeństwo dla kobiety, sprzątaniem, gotowaniem i zmywaniem.
I teraz jedyne uczucie, jakie z nim kojarzę, to cierpienie. Zresztą cierpienie to dla mnie definicja związku dwojga ludzi - obserwowałam je we własnym domu, gdy ojciec mieszkał z nami, i u matki po jego odejściu. Kiedy zaczynam czuć coś mocniejszego, kiedy ktoś zadomawia się w mojej duszy, a ja przyzwyczajam się do spokoju i pojawiającej się właśnie wdzięczności za ten stan, zaczynam się jednocześnie bać, że za chwilę to zniknie, ktoś uwięzi mnie, podporządkuje so. bie i sprzeda lub wyrzuci ze swojego życia na bruk. Dlatego wolę wyprzedzić wypadki i odejść na własnych warunkach.
...nie to spodziewałam się usłyszeć od mojej współlokatorki Flory. Chyba źle to ujęłam. Ona jest właścicielką domu w Hampstead, a ja płacę za pokój. Stwierdzenie, że jesteśmy współlokatorkami było grubą przesadą. To tak, jakby lokaj w pałacu Buckingham mówił, że mieszka z królową. Z drugiej strony użytkujemy wspólnie łazienkę i kuchnię, przy czym Flora najczęściej stoi za drzwiami łazienki i mamrocze coś o ciepłej wodzie. Jeśli królowa obchodzi pałac, gasząc światła, a lokaj mówi, że chce jeszcze poczytać, sytuacja jest analogiczna.
Zapada zmrok. Zarzucam kurtkę na plecy i wychodzę z domu, zabierając ze sobą słuchawki. Idę przed siebie, wzdłuż ulicy. Mijam żółte światła latarni, a ich blask mąci mi w oczach. Zostaję wprowadzony w lekki trans. Przestaję myśleć o swoich nogach, które przemierzają kolejne metry i o samochodach przejeżdżających obok mnie. Staram się nie myśleć o niczym. Pragnę, by ten nocny spacer otrzeźwił mnie na tyle, bym nazajutrz mógł racjonalnie myśleć i nie zamęczać się wszystkim tym, co nieustannie bombarduje mój umysł.
Bieluszewska wiosna nadeszła wraz z powrotem żurawi. Najpierw zaczęły topnieć warstwy zlodowaciałego śniegu, z każdym słonecznym dniem było coraz mniej białych połaci, a przybywało ogromnych rozlewisk pokrywających okoliczne pola i łąki. Dzień stawał się coraz dłuższy, pachniało wilgotną ziemią, a zrudziała trawa powoli zamieniała barwę w soczysta zieleń. Niemal codziennie widziałam klucze ptaków przelatujących nad moim domem, aż któregoś dnia usłyszałam długo wyczekiwany klangor, niosący się echem nad bieluszewskim jeziorem.
My, rodzice, potrafimy nieźle spieprzyć życie naszym dzieciom. - Ty nie spieprzyłeś mojego. - Josh pociągną kolejny łyk i zaczął obracać w dłoniach puszkę. - Nie chce tu odstawiać żadnego show w rodzaju Opherah, ale z ręką na sercu muszę przyznać, że nigdy nie wykorzystywaliście mnie do swoich rozrywek. Zacząłem o tym myśleć, gdy zobaczyłem, w jakim bagnie tkwi Julie. I to po uszy. Wy mi nigdy nie fundowaliście podobnego syfu. Nie kazaliście wybierać między sobą, nie nastawialiście przeciwko sobie. To, co ma w domu Julie, to wyjątkowe świństwo. Wyjątkowe.
Wizyta
Przyjeżdżam tutaj niczym do Wirginii
Południe moich dziadków galicyjsko rzewne
Ulice za szerokie i place za wielkie
Zieleń ogrodów strzępi się jak koper
Domy parterowe kwitną pastelami
Ściany są z lukru gzymsy ze śmietany
Barok się spóźnił jak lokalny pociąg
O takich tympanonach nie słyszał Bernini
Dębu na rynku muskularny wybuch
Ciągle zielony mimo letniej suszy
Już liście zaczynają przedwieczorne szepty
Rosa w ogródkach odszukuje kwiaty
Gdzie są dawne wakacje odeszły jak ludzie
Którzy z nami po ciemku siedzieli przed domem
Źródło * * * Moja matka ma lat piętnaście pod Krzemionką w cieniu błękitnego kamieniołomu zbiera storczyki ostatni raz słońce dzwoni w przeźroczystym błocie Wielki świat kołysze się na horyzoncie zdziwione okna rodzinnego domu ślepną Moja matka ma lat dziewiętnaście w Cygańskim Lesie przyjmuje gałązkę kwitnącej czereśni z rąk mojego ojca biegną razem w otwartą przepaść września 1939 w wypalonej piwnicy z czarnych klocków nocy cierpliwie buduje dzień. * Na górze pod którą się urodziłem bukowe złoto kapie z liści szeleści płonie i ścieka do Wisły.
"Szkoda, że nie dają dyplomów za to, czego się człowiek uczy w centrum handlowym, bo pewnie dostałabym świadectwo z paskiem. Poważnie. Odkąd tu zaczęłam pracować, stałam się ekspertem we wszystkim, cozwiązane z zakupami. Na przykład jestem w stanie od razu powiedzieć, komu w centrum handlowym nie należy ufać: 1. Chudzielcom, którzy pracują w ciastkarni. Skoro sami nie jedzą wypieków, które sprzedają, to one muszą być do niczego. 2. Sprzedawczyniom z domu towarowego ze stoiska z kosmetykami do makijażu. Co by ci nie próbowały naopowiadać, błyszczyk do ust nie wystarczy, byś przemieniła się w jedną z modelek wydymających wargi na reklamowych plakatach. " - MÓJ ZWARIOWANY ŚWIAT.
Mam wszystko - i nie mam nic. No nie, mam kilka słów, słownie: trzy, w skrzynce telefonu, który nawet nie jest moim telefonem, i które skasuję, bo są tylko trzema słowami w skrzynce telefonu. Zwykle w baj¬kach, jak padnie owo zaklęcie, magiczne: autor pisze nieśmiertelne słowa:.”i żyli długo i szczęśliwie”. W telenoweli po takim wyznaniu i po 342 826 odcinkach komplikacji na drodze do szczęścia, bohaterowie też, w efekcie (jeśli nie okazaliby się ciotką kuzynki wujka siostry ojca brata bratanicą z drugiego małżeństwa), żyliby długo i szczęśliwie po ślubie, który trwałby około 385 odcinków. (ślub oczywiście).W dobrym, oskarowym filmie, bez ckliwych scen końcowych, też wiadomo, że żyli¬by długo i szczęśliwie. A tu - szaleństwo. Czuję się jak Tygrys (ukochany film stycznia Małej: „Tygrys i przyjaciele”), kiedy „rozbudowuje dom w swoim domu rodzinnym, by jego rodzina nie mieszkała kątem po tym wielkim zjeździe rodzinnym” i czyta list Mógłbym go czytać setki razy - mówi i tylko Tygrys nie wie, że jego bracia i siostry Tygrysa nie istnieją.
Na moim stoliku w hotelu Angelus leżała jeszcze sympatyczna z wyglądu, pachnąca nowością, książeczka „Wędrówki po Polsce piastowskiej”, gdzie w miłej formie historyk tłumaczył dziecku, że Karolina zmarła bezpotomnie. Jakby nie było tablicy pod urną z sercem. Jakby autorowi nie chciało się pojechać na grób świętej Jadwigi, zapytać albo przeczytać w książce, kto ufundował Karolinie epitafium, sprawdzić w genealogii do kupienia w każdej chwili z dostawą do domu. Jakby nie chciało mu się wpisać przynajmniej w przeglądarce internetowej hasła – Karolina Piastówna. Zastanawiałam się, czy to była zwyczajna niewiedza. Czy tak cicho krzyczały te marmury, synowskie epitafia? A może ten człowiek zwyczajnie i świadomie kłamał? Więc, dlaczego kłamał? Lecz było to już pytanie tak samo trudne, jak to, dlaczego ukryty wróg nie cofał się przed najgorszym, by tylko ukraść tajemnicę końca pierwszej i najwspanialszej polskiej dynastii.
Tę książkę podarowałem już 24 osobom. Wśród nich byli i policjant, i sprzątaczka, i pani profesor, i syn brata ciotecznego. Rok temu skończył technikum. Kiedy zobaczył biblioteczkę u mnie w domu, to po wykonaniu klasyka gatunku ("Przeczytałeś w-sz-y-s-t-k-i-e te książki?), zwierzył się, że nie przeczytał nigdy żadnej. Całą szkołę przeżył na brykach. - Może i bym przeczytał jakąś - powiedział - ale jedną z zabaw kolegów u mnie w szkole było ośmieszanie każdego, kto próbuje czytać: ale cienias, ale pedał, książkę czyta!
- Dlaczego zacząłeś czytać książki? - spytał mnie nagle i uważam, że było to najciekawsze pytanie, jakie mi ktoś zadał w życiu.
- Bo wydawało mi się, że one są mądrzejsze od ludzi, których wtedy znałem.
- No to poleć mi jakąś na początek.
No i tak jak innym, dałem mu "Śmierć pięknych saren", ten mój ty typów.
Obdarowani oddzwaniali oszołomieni. "To najbardziej antydepresyjna książka świata" - powtarzali (poza synem brata, bo on nie miał porównania).
Wielka narodowa tragedia
Z prof. Janem Ciechanowskim rozmawia Paweł Dybicz
Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną i militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej
– Panie profesorze, czy 1 sierpnia to dzień świętowania, czy też raczej dzień żałoby narodowej?
– Jedno i drugie. Oczywiście 1 sierpnia to okazja do uhonorowania i upamiętnienia dziesiątków tysięcy młodych, którzy poderwali się do niepodległościowego zrywu, podkreślenia ich poświęcenia i patriotyzmu, ale 1 sierpnia jest też dniem żałoby. W wyniku powstania warszawskiego zginęło przecież około 200 tys. Polaków. Zginął kwiat naszej stołecznej młodzieży, której nam tak bardzo później brakowało. Została zniszczona jedna z większych stolic europejskich, a jej mieszkańcy zostali wyrzuceni ze swoich domostw, wielu warszawiaków wywieziono do obozów koncentracyjnych. Niemcy stłumili powstanie kosztem 1570 zabitych i 9 tys. rannych, czyli na jednego Niemca przypadało ponad 100 zabitych Polaków. Takiej katastrofy nie przeżyła żadna europejska stolica od najazdu Hunów na Rzym. Został rozbity ośrodek życia narodowego, politycznego, społecznego i kulturalnego. Od upadku powstania rozpoczął się rozkład polskiego państwa podziemnego i Armii Krajowej. Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną, wielką klęska militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej.
– Czy musiało do niego dojść? Czytelnik, zwłaszcza młody, który po raz pierwszy zetknie się z pana książką, będzie zaskoczony tezą, że stanowiliście karne wojsko, które nie pozwoliłoby sobie na żadne samowolki. Tymczasem niemalże wszędzie słyszy, że gdyby dowództwo nie wydało rozkazu do boju, powstanie i tak by wybuchło, bo wśród podziemnych żołnierzy panowały bojowe nastroje.
– Ten mit, że powstanie wybuchło na skutek parcia do niego młodocianych żołnierzy, powstał już w czasie w powstania warszawskiego. Wymyślił go szef II Oddziału (wywiadu) Komendy Głównej AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Oczywiście my chcieliśmy się bić, ale nawet jako żółtodzioby wiedzieliśmy, że nie mamy odpowiednich sił i należytego uzbrojenia. Proszę pamiętać, że były dwie mobilizacje. W czasie pierwszej, kiedy zobaczyliśmy, że na 170 ludzi mamy tylko trzy karabiny, siedem pistoletów i 40 granatów, a mamy nacierać na Dom Akademiczek, a później na Sejm, zrozumieliśmy, że nie mamy szans w nierównym boju.
1 sierpnia byłem łącznikiem dowódcy mojej kompanii, por. Zygmunta Sapuły „Zygmunta”. Od rana czekaliśmy na wiadomości, jakiś sygnał. W pewnym momencie przyszedł dowódca zgrupowania, kpt. Teofil Budzanowski „Tum”, i już od drzwi zaczął mówić: „Godzina W, godzina 17, nacieracie całą kompanią. Na Sejm i Dom Akademiczek”. I wtedy por. „Zygmunt” powiedział: „Przecież ja nie mam czym nacierać, nie mogę nacierać kompanią, bo mam siedem pistoletów, trzy karabiny i 40 granatów. Będę nacierał grupą szturmową”. I wtedy kapitan „Tum” powiedział: „A ja mam scyzoryk. Szczęść Boże”. W tym momencie zrozumiałem, że szykuje się jakieś nieszczęście, bo jak można nacierać na Sejm, który był obsadzony przez dobrze uzbrojony batalion?
Jerzy S. Łątka, Zemsta zza grobu Stanisława Pytla. Historia okrutnej zbrodni w Brzozowej” Brzozowa, 17 stycznia 1945 28 lutego 1947 r. świadek Mieczysław Potępa zeznał: „Słyszałem tylko z opowieści ludności, że bandyci przed dokonaniem napadu pili wódkę u Stępka Franciszka w Brzozowej odgrażając się, że dzisiaj zrobią porządek z Pytlami, to znaczy Wójcikami”. Bandyci, którzy się odgrażali, to Eugeniusz Nicpoń i Józef Gągola. Z zeznania Jana Pytla, brata Antoniego: popołudnie 17 stycznia 1945 r., szedł z Janiną Studzińską i Bronisławą Kaczorowską, aby zemleć zboże na chleb, i koło stodoły Jana Gniadka zobaczył Józefa Gągolę i Eugeniusza Nicponia. Gągola schronił się w krzakach, a Nicpoń podszedł do Pytla, „zahaltował, wylegitymował po rusku” i przyłożył mu rewolwer do głowy. Pytel i kobiety zaczęli Nicponiowi mówić po imieniu, że go poznają i żeby się nie wygłupiał. Nicpoń powiedział wtedy, żeby wracali do siebie. On i jego kompan udali się zaś w stronę domu Antoniego Pytla. Po drodze odwiedzili Jana Gniadka. Nicpoń zażądał pół litra wódki, dostał tylko ćwiartkę. Wypili. Wychodząc, Nicpoń zabrał worek znajdujący się w sieni. Półtorej godziny przed podpaleniem „Ołów” (Franek z blizną) odwiedził Marię Pytlównę. Uchodził za Ukraińca, miejscowi nazywali go „Ołowiem”, bo miał zwyczaj żartować: „Chcesz ołów?”. Po jakimś czasie do izby, w której siedzieli, wszedł Eugeniusz Nicpoń. Nie powiedział ani słowa, zabrał ze stołu budzik w marmurowej obudowie i wyszedł. Franek to zrozumiał, niebawem wyszedł za nim z Marią. Irena Dera pamięta ten wieczór, jakby to było wczoraj. Ściemniało się, Zosia już spała, pozostali grzali się przy kuchni. Niemcy już się wyprowadzili, Rosjanie jeszcze nie dotarli. Panami byli uzbrojeni partyzanci. Postanowili wymierzać sprawiedliwość, a raczej załatwiać sąsiedzkie porachunki. Podpalenie było planowane. Kompan podpalaczy Józef Duliński uprzedzał Pytlową. Żyła w napięciu. Miała spakowane walizki. Co jednak mogła zrobić w środku zimy z taką gromadką dzieci, bez męża, który z całym lagrem był prowadzony w stronę Zakliczyna? Przez okno widziała, że u Siaków gromadzą się jacyś podejrzani. Edward, 16-latek, okupacyjną nudę zabijał grą w karty. Tym razem Pytlowa zachęciła go: „Ty idź do Siaków i popatrz, co to za polska armija tam się gromadzi”. Zofia Ferenc do dziś pamięta, jak Siakowie opowiadali jej, że schlanych jak świnie bohaterów jego widok rozjuszył. Józef Gągola powiedział: „Chłopczyku, idź stąd”. Obrażony 16-latek coś mu odrzekł. Gągola postrzelił Edwarda. Włożyli go do worka i zabrali, idąc podpalić dom Pytlów. Gniadkowa, która była matką chrzestną Zosi Pytlusionki, na kolanach ich prosiła, aby tego nie robili. Odtrącili ją i poszli. „Edka niosą”, usłyszała Irena głos matki, która podeszła do kołyski i wzięła Jadwigę na rękę. Ojciec Edwarda Antoni 25 lutego 1947 r. zeznał: „Franciszek Wróbel powiedział mi, że syna mojego Edwarda bandyci nieśli w worku pobitego, przynosząc go następnie do stajni, gdzie przywiązali go do drzwi podpalając następnie stajnię”. W ciągu kilku minut nastąpiło piekło. Pożar na wsi to powszechna mobilizacja wszystkich. Każdy biegnie gasić. Tym razem także sąsiedzi chcieli ratować dobytek Pytlów. Bolesław Potępa (ur. 1905): „Wybiegłem z domu z zamiarem gaszenia. Gdy dobiegłem około 200 metrów od pożaru zostałem zatrzymany przez jakiegoś osobnika o nieznanym mi nazwisku, osobnik posiadał broń palną grożąc mi, abym natychmiast powrócił do domu, co też z obawy uczyniłem”. Mieczysław Potępa, lat 56, zeznał podczas rozprawy w 1947 r.: „Z chwilą wybuchu pożaru ludność zbliżała się do obrony, lecz w około 100 metrów byli obstawieni bandyci i jak ktoś się zbliżał to odpędzali grożąc zastrzeleniem”. Na pytanie, ilu było bandytów, padła odpowiedź: „Tego mi nie wiadomo, mniej od ośmiu nie było, gdyż wszystkie drogi były obstawione”. Innego sąsiada Pytlów, Władysława Cygana, pożar zastał u Gądka. Zdziwił się że ludzie nie idą na ratunek płonącego dobytku. Wtedy usłyszał, że – jak zeznał – „bandyci nie pozwolili ratować”. Najbliższa sąsiadka Matylda Wróbel, żona Leopolda, gdy zobaczyła pożar, wybiegła z domu. Stefania Pytlowa, zobaczywszy ją, resztkami sił wołała: „Matyldzia, ratuj!”. Wróblowa nie została jednak dopuszczona do leżącej na pierzynach Stefanii przez osobnika z potężnym kijem. Prawdopodobnie przez Józefa Gągolę, który, jak sam zeznał, nie miał broni, tylko „pałę”. Wspomnienie tego wydarzenia prześladowało Matyldę Wróbel przez całe życie. Najstarszy Pytlusiok znajdował się niespełna kilometr od płonącej chaty i chciał biec, aby ratować dobytek rodziców. Powstrzymał go Stępek: „Nie idź tam, ciebie zastrzelą, a i tak nic nie uratujesz”. Pijani bohaterowie, mimo że walczyli z kobietami i dziećmi, nie spisali się. Postrzelona w stopę 12-letnia Irena wyprowadziła z palącej się chaty dwóch młodszych braci, którzy wraz z nią schronili się u Ferenców. Marysia, która przybiegła, zobaczywszy, że dom płonie, po drodze była zatrzymywana przez Nicponia. No i dostała serię. Jak wykazała rozprawa z 1947 r., podpalenia dokonali Józef Gągola i Eugeniusz Nicpoń. Wiadomo, że do matki i Ireny, a także później do Marii, strzelał z pistoletu parabellum Nicpoń. Maria dotarła do palącej się chaty. By zahamować krwotok, przewiązała się ręcznikiem i choć sama ciężko ranna, wyniosła z ognia mamę, ułożyła na pierzynach przed domem. Wyniosła również maszynę do szycia i wszystko z szaf, kołyskę z Jadwigą postawiła z dala od płonącej chaty. Któryś z oprawców ją znalazł i przez otwarte okno wrzucił do wnętrza domu. Wtedy Marysia wyniosła Wiśkę bez kołyski i położyła obok konającej matki, która zdążyła jeszcze podać jej pierś. Póki żyła, ogrzewała swoim ciepłem maleństwo. Dopiero teraz Maria usłyszała jęki Edwarda. Chwilę go szukała. Był w worku przywiązany drutem do płonącej stajni. Drut był rozgrzany, parzył, ale uwolniła brata z worka, potem odciągnęła go od ognia. Niestety, postrzelony i poparzony zmarł. Maria dowlokła się z Zosią do Wróblów. Dziewczynka odniosła najmniejsze obrażenia. Wróblowie, co wiadomo z cytowanego listu Ireny Dery, sprowadzili księdza, który po wysłuchaniu spowiedzi Marii powiedział zebranym: „Tak ginie niewinne, bohaterskie dziecko”. Żar od płonących zabudowań utrzymał się do rana. Dzięki temu nie zamarzła nakarmiona mlekiem umierającej matki niespełna dwumiesięczna Wiśka. Matka zmarła w ciągu nocy. Nad ranem, kiedy już było pewne, że nikt pożaru nie strzeże, Matylda Wróblowa poszła do spalonej zagrody. Usłyszała płacz dziecka leżącego przy martwej Pytlowej. Niemowlę uspokoić mógł tylko, w zastępstwie zmarłej matki, pokarm mamki. Wróblowa dziecku pomóc nie mogła i zaniosła je do Zofii Ferenc. Ta zaś wiedziała, że bratowa ojca płaczącej sieroty miała synka w jej wieku i mogła maleństwo nakarmić. Toteż bez zwłoki udała się z dzieckiem do niej. Jan, brat Antoniego Pytla, kiedy starsze dzieci po trzech dniach trafiły do niego, posłał je na pogorzelisko po pierzyny i psa. Gdy wróciły, powiedziały, że „wszystko jest rozstrzelane i pies został zastrzelony i wszystko rzucone do studni”. 22 stycznia zmarła Maria, jej ciało zostało przywiezione do Brzozowej. Kierownik miejscowej szkoły Bronisław Józefowicz w prowadzonym „Dzienniku wydarzeń” odnotował hasłowo pod datą 23 stycznia: „Trupy Pytlów w kostnicy. Nie ma się kto zająć”. To nie było prawdą. Pogrzebem Pytlowej i Edwarda zajęli się Franciszek Wójcik i Jan Pytel. I pochowali ich 22 stycznia. Być może nocą, w tajemnicy. Sąsiadów nie poinformowano. Nawet Ferencowa nie pożegnała Stefanii. Istniała obawa, że gdyby oprawcy dowiedzieli się o terminie pochówku, nie dopuściliby do niego. Marysia została pochowana 24 stycznia. Cztery dni po jej pogrzebie Irena wróciła ze szpitala. Z kulą w stopie. Antoni Pytel, prowadzony z całym lagrem wraz z uciekającymi Niemcami, podczas sowieckiego nalotu stoczył się z wozu w zaspę i udawał martwego. Jeden z Niemców chciał do niego strzelić, ale drugi, trącając go nogą, powiedział: „Szkoda kuli, bo on nie żyje”. Gdy cała kolumna przeszła, Antoni wstał i powlókł się w stronę Brzozowej. Dotarł tu po sześciu tygodniach pobytu w lagrze. Na pogorzelisku nie miał czego szukać. Z całego ruchomego dobytku ocalała wyniesiona przez Marysię maszyna do szycia, której podpalacze nie zauważyli. Pytel udał się do Jana Gniadka. Ks. Józef Boduch właśnie chodził po kolędzie i poradził mu, aby uciekał z wioski, „gdyż banda tutaj dalej grasuje i mogą mnie zastrzelić, abym w przyszłości nie szukał sprawiedliwości”, jak zeznał Antoni. Skorzystał z rady księdza i wyjechał do brata Wojciecha mieszkającego w Krynicy, gdzie był bezpieczny.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl