Przyznaję, że bardziej podoba mi się tytuł oryginalny:
The Cat Who Ate Danish Modern (o kocie, który żarł
duński modernizm). Wełna nie jest przekłamaniem, ale jak to brzmi... A w książce chodzi przecież o design, o "wnętrzarzy" i architektów, o snobowanie się nowo- i starobogackich na znawców stylu i o delikatną drwinę z tego snobizmu. Te wszystkie kolory: groszkowy, pumpernikiel, łososiowy - wszystko od żarcia, zamiast normalnego opisu - brzmi to trochę jak czytanie menu w pretensjonalnie drogiej restauracji. Po pierwszych 20 stronach człowieka nienawykłego do stylu opowiadania autorki może przejąć dreszcz: w co ja się zagłębiam, co ja czytam?? Ale potem narracja się nieco broni: pojawia się ironia. Początkowo myślałem, że akcja toczy się w Anglii: kluby prasowe, wąsy, szkockie pochodzenie głównego bohatera, jego przysłowiowa szkocka oszczędność i wstrzemięźliwość wobec seksu (jak wiadomo Anglikom seks zastępują termofory)... Jednak to jest Ameryka lat 60-ych. Aż dziw, jak nienowoczesna, kiedy już 50 lat wcześniej Kafka
opisywał ją jako cywilizacyjny - społeczny i komunikacyjny - armagedon nowoczesności. Tyle, że Kafka tam nigdy nie był, a autorka i owszem. Rzeczywiście atmosfera powieści przypomina swą angielskością książki Agaty Christie. Zaś komentarze o ludziach - niestety - książki Chmielewskiej. Na szczęście humor L. J. Braun ...