Richard jest oficerem amerykańskiego wojska, weteranem obydwu wojen. Jego życie chyli się ku końcowi. Ma świadomość, że serce wkrótce odmówi posłuszeństwa i swoje ostatnie chwile postanawia spędzić w Wenecji, mieście, które uwielbia nade wszystko. Przebywa tam z dziewiętnastoletnią arystokratką Renatą. Zakochują się, a Richard pozwala sobie na melancholię i cierpliwość przy ciągłym odpowiadaniu na pytania ukochanej o jego doświadczenia wojenne.
I o tym jest ta książka. Po opisie widać, że jest powolna. Czytając ją nigdzie się nie spieszymy. Powoli brniemy do przodu z fabułą. Hemingway zdążył już przyzwyczaić do takiej formy. Nadal jest szorstko i zimno, skąpo w pierwszoplanowym przekazie. Z pewną drobną różnicą. W „Za rzekę, w cień drzew” styl autora jest podniesiony do sześcianu. Doskonale widać technikę „góry lodowej” - minimum słów, w których kryje się ogrom znaczeń, kontekstu. To przytłacza, bo bez odpowiedniego przygotowania i wiedzy nie zrozumiemy w pełni przekazu autora. Z pomocą przychodzi tłumacz, który zamieścił na końcu książki kilkadziesiąt stron przypisów. Mega przydatne, ale w moim przypadku wciąż za mało… (swoją drogą kto wpadł na pomysł aby przypisy były na końcu, a nie u dołu książki…)
Dodatkowo jesteśmy świadkami miłości, dziwnej i kontrowersyjnej. Miłości, która nie powinna, według przyjętych standardów, mieć miejsca, a rozkwita i jest pełna pasji. Całość okraszona jest licznymi wojennymi wspomnieniam...