Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "jeden prostu z nowe chce", znaleziono 30

Jebnę mu, pomyślał Szacki. Jeden jeden neurotyczny gest i po prostu mu jebnę, nawet jeśli ma się okazać za chwilę, że to nowy prokurator generalny.
Wierzchołek Matterhornu oferuje prosty i jednoznaczny wybór:
jeden niewłaściwy krok w lewo i giniesz we Wloszech,
jeden niewłaściwy krok w prawo i giniesz w Szwajcarii.
Chyba to właśnie jest wieczność. Po prostu jeden długi ciąg takich "teraz". I chyba też wszystko, co można zrobić, to spróbować żyć jednym teraz w danej chwili, nie zawracać sobie zbytnio głowy poprzednim teraz albo następnym teraz.
Na tym właśnie polega problem, że to może być jeden z takich panów Olków Nijakich. Z wierzchu bez skazy, żonaty, dzieciaty, ciężko pracujący facio dojeżdżający co rano do roboty z przedmieścia, a w środku po prostu kompletny świr.
- Ciekawa jestem. Jaki to powód znalazłeś. Aby ze mną pozostać?
- Nie jeden tylko 365 powodów
- Jak to?
- Tak, po prostu, tyle ile jest dni w roku przepełnionych miłością.
- A, co jeśli rok jest przestępny. Wówczas kochasz mnie mniej niż normalnie
- Nie, wówczas, kocham cię podwójnie.
Po prostu to zrób, a zobaczysz, że kiedy się postawisz, to ci odpuszczą." To moje słowa. Wypowiedziałam je do chłopca ukrytego w rurze na placu zabaw. Wszystko wraca, wspomnienia staja się wyraźniejsze. Chciałam pomóc, a on uważa, że zniszczyłam mu życie. W jaki sposób, skoro widzieliśmy się tylko ten jeden raz?
Pamiętam że swojego dzieciństwa - i jest do jedyna część mojego dzieciństwa, której z perspektywy czasu szczerze nienawidzę - że jako jedenasto czy dwunastolatek bardzo mam ochotę się masturbować, ale wiem że Jezusowi się to nie spodoba, że Jezus będzie niezadowolony. Dokładnie, właśnie nie Pan Bóg, tylko Jezus. Ze mu się to nie spodoba, że będzie mi mówił w głowie: nie, nie, Mateusz nie, nie jestem zły, to nie tak, po prostu jest mi smutno, że to zrobiłeś, moje serce płacze, moje serce śpiewa najsmutniejszą pieśń o tym, że Mateusz onanizuje się dziś już po raz trzeci, po prostu jestem zawiedziony, Mateusz, zawiedziony, po prostu jest mi potwornie przykro. Smutek, Mateusz. A już zwłaszcza, że to nie jeden raz, nie dwa.
Podczas gdy o wiele młodsza zakonnica zmarła z powodu odniesionych
ran, serce Ursuli wciąż biło, a ciało nie chciało rozstać się z duszą. Nie
był to żaden cud, po prostu jeden z wybryków losu, jak w przypadku
dziecka, które przeżywa upadek z szóstego piętra, doznając jedynie
zadrapań.
Wbrew temu, co mówi dzisiejsza władza, i wbrew temu, co zawsze lubiliśmy o sobie myśleć, nie wszyscy Polacy byli wtedy w konspiracji. Ogromna większość po prostu starała się przeżyć w skrajnie trudnych warunkach. Niedawno czytałem, że w działalność konspiracyjną podczas drugiej wojny światowej był zaangażowany zaledwie jeden procent Polaków. Niezbyt to imponujące.
Uderzenie nie było mocne. W Internecie można obejrzeć dziesiątki filmików, na których ludzie są uderzani przez pędzące samochody, wyrzucani w powietrze jak szmaciane lalki i spadają, a później jak gdyby nigdy nic wstają, otrzepują się i idą dalej, zapewne w szoku.
Ale to nie był jeden z internetowych wypadków. Kobieta po prostu upadła i uderzyła głową w krawężnik wysepki oddzielającej oba pasy jezdni. Momentalnie straciła przytomność.
Siedział nieruchomo i wpatrywał się w jeden punkt. Wyglądał, jakby znajdował się daleko stąd i zapewne tak było. Nie odezwał się do nikogo ani słowem, bo był zbyt pogrążony we własnych myślach. Musiałam przyznać, że trochę się o niego martwiłam, ponieważ nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zawsze miał coś do powiedzenia i musiał rzucić jakiś komentarz. A teraz po prostu milczał. Wiedziałam, że Kylie dużo dla niego znaczyła, byli razem dwa lata. Jednak nie sądziłam, że aż tak się przejmie jej powrotem.
Nastąpią długie dni czekania, bo teraz się dopiero okaże,
czy serce się przystosuje do sztukowanych kawałków żył,
do nowych tętnic i do lekarstw. Potem stopniowo się
uspokajasz, nabierasz pewności... I kiedy już to napięcie i
ta radość całkiem z ciebie opadną - wtedy, dopiero wtedy
uprzytamniasz sobie, jaka to jest proporcja: jeden do
czterystu tysięcy.
l: 400 000.
Po prostu śmieszne.
Ale każde życie stanowi dla każdego całe sto procent,
więc może ma to jakiś sens.
"Co z tym plemnikiem, który jako jeden z kilkuset milionów dał radę? To byłeś ty, nikt inny. Walczyłeś o to, żeby żyć na tej planecie. Po co? Nie pamiętasz! Nie mogłeś przecież wtedy rejestrować wspomnień. Po prostu byłeś i robiłeś swoje. Zasuwałeś jak szalony, żeby wyprzedzić miliony innych zainteresowanych. Konkurencja spora, a zwycięzca bierze wszystko. Więc niech nikt mi nie mówi, że życie nie ma sensu. Gdyby nie miało sensu, to nikt by tak nie zapierdalał do swojej komórki jajowej. No i co, nagle ci się odmieniło?"
- Dwa odbicia. To znaczy, że mam łuk - oznajmił jeden z nich (...)
- Łuk jest w korycie. Możesz najwyżej wybrać sobie knykieć - sprzeciwił się drugi żołnierz.
- Przesunął się, kiedy odetchnąłeś. Widziałem to. Oszukujesz!
- Nie odetchnąłem.
- Jesteś przeklętym przez Kaptura trupem, tak?
- Nie. Po prostu nie odetchnąłem w tamtej chwili. Popatrz, jest w korycie. Mam rację?
- Daj mi się przyjrzeć uważniej. Ha, nie jest!
- Westchnąłeś i przesunąłeś go, niech cię szlag!
- Nie westchnąłem.
- No jasne. Może jeszcze powiesz, że nie przegrywasz?
- Może i przegrywam, ale to wcale nie znaczy, że akurat w tej chwili westchnąłem. Popatrz, nie jest w korycie.
- Daj mi odetchnąć...
- Wtedy ja westchnę!
- Oddychają zwycięzcy. Wzdychają pokonani. To znaczy, że wygrałem.
- Jasne, oszukiwanie jest dla ciebie równie naturalne jak oddychanie, tak
Najwidoczniej przybyliśmy za późno, żeby państwu pokazać to dziecko w chwili, kiedy jeszcze żyło, wielka szkoda. Jedno, co teraz wiemy na pewno, to ten prosty fakt, że dziecko jest całkowicie nieprzytomne, zobaczmy, z jakiego powodu, no tak, uszkodzona czaszka, prawdopodobnie jeden z partyzantów mocno uderzył w główkę kolbą karabinu, gdy matkę gwałcili jego towarzysze broni, ale to tylko domysły, nie fakty, ponieważ nie było nas przy tym, dopiero w ostatniej chwili dostaliśmy informację o wydarzeniach, a dojazd w te rejony terenowym dżipem zajmuje dwie godziny, tak więc niestety państwo stracili okazję, żeby zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko się dokładnie w tym miejscu odbyło. Bez wątpienia ta kobieta musiała wcześniej zostać brutalnie zgwałcona przez wycofujący się oddział partyzantów, dlatego że jest to powszechnie tutaj stosowana praktyka, a to znaczy, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ma poranioną pochwę i rozerwany odbyt, gdyby kamerzysta się pochylił, o tak, to na pewno zauważą państwo ciemną strużkę krwi, która nadal wycieka spomiędzy nóg i natychmiast zastyga, tworząc czarny strup. Jednak to pęknięcie tętnicy w udzie i będący jej konsekwencją krwotok będzie prawdopodobnie bezpośrednią przyczyną śmierci, aczkolwiek ta kobieta cały czas żyje, proszę spojrzeć, całe szczęście, że przybyliśmy na tyle wcześnie, by to uchwycić, kwadrans później i byłaby martwa jak pozostali, nie zobaczyliby jej państwo przy życiu. Kobieta trzyma kurczowo martwe dziecko jak największy skarb, sama traci przytomność, ale nie chce dziecka wypuścić, coś szalenie poruszającego wydarza się na naszych oczach, widok, który zapewne wywoła głośny protest opinii publicznej.
Nie byłam głupia, po prostu miałam trzynaście lat. Wielu ludzi myli jedno z drugim.
Dla prymitywnego umyslu-rzekl Eldritch-nieczysty i swiety to jedno i to samo.Po prostu tabu.Rytualnie...
Nie w tym rzecz, że 'potrzeba przestrzeni' to jedno z tych kulawych, chwytliwych, modnych słów nowomody, które są gorzej niż bezsensowne, po prostu idiotyczne. 'Potrzebuję przestrzeni' to po prostu bełkotliwy eufemizm na 'muszę się stąd wynieść'.
szczęście jest czymś równie zaskakującym jak pech. Jedno i drugie nie ma żadnej przyczyny - nie jest ani nagrodą, ani karą. Po prostu jest - najbardziej niezrozumiałe ze wszystkich pojęć.
To tyloko wyniki rekrutacji do szkoły filmowej, zaraz po prostu dowiesz się, czy twoje życie zamieni się w jedno wielkie rozczarowanie, czy też zostaniesz najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Drobnostka.
Przewodnią myślą mego życia jest on. Gdyby wszystko przepadło, a on jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało, a on zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miałabym z nim po porostu nic wspólnego.
Hu dał się złapać przez zaskoczenie, bo myślał, że jest najlepszy. Durzo nigdy nie uważał się za najlepszego. Po prostu zakładał, że wszyscy inni są gorsi od niego. Może się wydawać, że to na jedno wychodzi, ale to nieprawda.
...to, że członek SS każe zabić Żyda w ramach stosowania się do rozkazów z góry, to jedno, ale to, że każe się zabić Żyda, by zatuszować własne malwersacje lub po prostu dla perwersyjnej przyjemności, to zupełnie co innego, to jest zbrodnia. Choćby nawet ten Żyd i tak miał zginąć.
To taki symbol. Balon zawsze gdzieś odlatuje i w zasadzie nigdy do nas nie wraca. Z chorobą też tak powinno być. Powinna po prostu zniknąć z naszego życia. A przy okazji jakoś wynagrodzić chorym to, że nieźle oberwali po dupie. I spełnić choć jedno Marzenie
W najbardziej demokratycznym kraju świata laboratorium bez problemu zatuszowało skandal. Uniknęło procesu za sprawą najpotężniejszego czynnika paraliżującego poczucie sprawiedliwości - książeczki czekowej. Schemat jest prosty: wobec stanowczego sprzeciwu dorzuca się jedno zero. Czemuś takiemu nikt się nie oprze.
... kłamanie po prostu się nie opłaca- prędzej czy później prawda wychodzi na jaw, a wtedy wszystko ogromnie się komplikuje. Jedno kłamstwo pociąga drugie, potem trzecie, czwarte, aż wreszcie człowiek całkiem się gubi w tych wszystkich zmyślonych rzeczach i wynika z tego okropna awantura. Kłamanie tylko na pozór jest wygodne - w efekcie zawsze przynosi wstyd.
– Mocne stwierdzenie, ale wie pan... Czytałem gdzieś, że dzieci, szczególnie takie dorastające, miewają po prostu depresję i ona może je pchnąć do samobójstwa – zaoponował Zabłocki.
– Po prostu to się miewa katar, panie Piotrze, a nie depresję. Studiowałem psychologię i chociaż nigdy nie zajmowałem się nią zawodowo, to jedno wiem na pewno, bez pytania psychiatrów o zdanie. Depresja to poważna choroba, wywołana między innymi, o ile nie głównie, czynnikami środowiskowymi, mówiąc oględnie. A mówiąc wprost, w depresję wpadamy wtedy, kiedy bliscy ludzie, zamiast nas wspierać, wywierają na nas presję, a sposobów na to są dziesiątki .
A wie pani co ja myślę? Że to jest tak, że los obdarowuje nas dokładnie tym, czego się spodziewamy, ot co! Dlatego dopuszczam do siebie tylko pozytywne myśli. U mnie to działa. Mam dom, żonę, dwójkę dzieci i pracę, od wielu lat tę samą. I mam święty spokój, bo dokładnie tego chcę i do tego dążę. Zresztą obojętne jest, w co wierzymy, czasem po prostu trzeba unieść głowę i przeć do przodu, nieważne jak, nieważne ile błędów się popełni. Proszę nie przespać życia. Jest tylko jedno.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
J. Lipiec, Rywalizacja i perfekcja, [w:] Kalokagatia, Kraków 1988, s. 17-21 W całym sporcie, we wszystkich jego dziedzinach dziś uprawianych, a nawet we wszystkich dających się przewidzieć przyszłościowych konkurencjach, w rodzaju dziesięciokilometrowego czołgania się w tunelu ze strzelaniem z łuku do rzutków co jedno okrążenie – a więc w sporcie uprawianym wczoraj, dziś i możliwym jutro, obowiązująca zasada wyczynu ponad przeciętność obejmuje dwa możliwe warianty wyłaniania zwycięzcy i zwycięstwa jako niezbędnego atrybutu każdego wydarzenia sportowego. Pierwszy – poprzez bezpośrednie pokonanie przeciwnika, czyli innego człowieka, innych ludzi. Drugi sposób – to zwycięstwo pośrednie, lecz poprzez bezpośrednie pokonanie granicy pewnej konwencjonalnej i abstrakcyjnej wartości, którą jest zazwyczaj tak zwany rekord, czyli dotychczasowa "najlepszość". Obydwie te formy współżyją ze sobą zgodnie w ramach tego samego zjawiska, jakim jest sport, choć prawdopodobnie wyznaczają inne drogi i inne cele dla gatunku ludzkiego. Nie chodzi, oczywiście, o to, że przebieg konkurencji, w której bliska obecność rozradowanego zwycięzcy i pokonanych współzawodników wyznacza inną dramaturgię zdarzeń, niż samotny bieg długodystansowca po rekord świata, po którego pobiciu wskazówka chronometru ani drgnie z emocji. Rzecz nie w tym, jaki jest konkretny, techniczny mechanizm oceny współzawodników, by spośród nich wyłonić zwycięzcę, niewątpliwie bowiem istnieją poważne różnice między ogłoszeniem zwycięstwa boksera przez nokaut z arytmetycznymi działaniami na wskaźnikach subiektywnych not sędziowskich w tańcach na lodzie. Osiągnięcie zwycięstwa, które jest celem najwyższym, bądź samo tylko pretendowanie do najlepszego rezultatu w sportowej konfrontacji inaczej kształtuje się w przypadkach gdy chodzi o wykazanie przewagi tu i teraz nad rywalami – inaczej zaś, gdy teraźniejszość ustępuje pola innym wymiarom: przeszłości i przyszłości, równocześnie stawiając barierę przyszłym próbom jej pokonania, zupełnie inaczej niż zwycięzca konkretnego biegu, skoku czy walki, którego nazwisko, co prawda, nie zawsze – bo tego nikt mu nie odbierze – zostanie w annałach i czasem w żywej pamięci ludzkiej (symbolem czego jest medal, absolutyzujący dany czyn), ale też naprawdę nie przekracza swym sukcesem pewnej chwili, danego teraz, tego momentu, kiedy właśnie wygrał w obrębie konkretnego wydarzenia. Pokonanie człowieka jest aktem jednorazowym i pod pewnym miejscem pozbawionym miejsca w historii, ponieważ nie ma sposobu, by przenieść dane zwycięstwo, osiągnięte w walce konkretnej, uwarunkowanej miejscem, czasem pogodą, samopoczuciem sportowców, na inny teren, w inny czas, w inny układ determinacji. Zwycięstwo nad drugim człowiekiem odnosi się więc tylko od tej chwili, w której zostało osiągnięte i za nieszkodliwą zabawę fantastów należy uznać na przykład plebiscyt na najwybitniejszego w świecie sportowca roku lub dywagowanie żurnalistów, czy futboliści węgierscy z czasów Puskasa, Bozsika i Koscisa pokonaliby Holandię Cruyffa, Needkensa i Ransenbrincka, bądź tez jak zakończyłby się pojedynek Joe Louis – Muhamed Ali. Osiągnięcie wyniku, który jest wartością wyraźnie określoną – zwykle liczbowo – pozwala natomiast umieścić każdy rezultat, uzyskany kiedykolwiek, gdziekolwiek i przez dowolnego człowieka (byle zostały zachowane pewne elementarne konwencje odnośnie do warunków, sprzętu i sposobu mierzenia) w pewnym ciągu dziejowym, zazwyczaj progresywnym, w którym poszczególne wartości (wyniki) są charakterystycznymi punktami tej skali. Mówiąc jeszcze inaczej: zwyciężając w bezpośredniej walce sportowiec osiąga przewagę nad innymi, tu i teraz zgromadzonymi sportowcami, zwyciężając zaś pośrednio, poprzez uzyskanie wybitnego wyniku osiąga przewagę nad wszystkimi ludźmi, którzy do tej pory próbowali podobnego działania, a także rzuca wyzwanie, każdemu następnemu, zmuszonemu automatycznie do przyjęcia walki nie z rekordzistą, ale z jego abstrakcyjnym tworem, czyli rekordem. Rozróżnienie to – występujące notabene nie tylko w sporcie, ale w wielu innych dziedzinach aktywności ludzkiej – pozwala właśnie na najjaskrawszym przykładzie, jakim jest sport, ukazać dwie tendencje uzewnętrzniania się stosunków między ludźmi. Jedna tendencja, którą nazwiemy rywalizacyjną, polega na tym, że człowiek swą wartość usiłuje określić poprzez wielokrotne, ale zawsze zorientowane na konkretne tu i teraz przyrównywanie się do pewnego konkretnego innego człowieka. Druga tendencja, mająca charakter perfekcjonistyczny, na dalszym planie zostawia postu lat bycia lepszym od kogoś innego, natomiast koncentruje się na wysiłku bycia lepszym od siebie samego, czyli od takiego, jakim się było uprzednio. Obie tendencje wyznaczają w założeniu nie kończący się nigdy program przyszłościowy: tendencja rywalizacyjna w ciągłym poszukiwaniu przeciwników, by się do nich przyrównać i pokazać, że się nad nimi góruje; tendencja perfekcjonistyczna w stawianiu sobie coraz wyższych wymagań, stałym przekraczaniem pułapu osiąganych uprzednio rezultatów. Rywalizacjonizm i perfekcjonizm dysponują tez – wedle swych skal wartości – różnymi granicami swych programów; dla pierwszego granicą tą jest być lepszym od wszystkich, dla drugiego – być po prostu bardzo dobrym, tak dobrym, jak to leży w możliwościach ludzkich. W rozwoju ludzkości – a więc w skali daleko szerszej niż wyznacza to rozwój człowieka Wyczynu Sportowego – obie te tendencje przeplatały się wzajemnie, żeby nie rzecz wprost: warunkowały się dialektycznie. Wydaje sie jednak, iż skoro zasadne jest przyjęcie samego rozróżnienia owych tendencji, to należy stwierdzić, że choć ruch społeczny w ogóle wykazuje głównie cechy rywalizacyjne, to rozwój w swej osnowie ma i musi mieć charakter perfekcjonistyczny, doskonalący. W rozwoju techniki produkcyjnej można to wykazać wprost: w gruncie rzeczy nie chodzi o to, by mieć urządzenia tylko lepsze od cudzych, ale mieć je najzwyczajniej dobrymi, sprawnymi, skutecznymi (i oczywiście lepszymi od swoich własnych dotychczasowych). W rozwoju swej osobniczej świadomości człowiekowi nie może na serio zależeć, by np. wiedzę matematyczną miał lepszą od kolegów w klasie, lecz by matematykę pojął jasno i wyraźnie. Ludziom pragnącym osiągnąć powiedzmy szczęście, spokój, szacunek nie może zależeć, by być tylko szczęśliwszymi od innych, spokojniejszymi i mniej deptanymi w swej godności, lecz aby mieć po prostu szczęśliwe, harmonijne i udane życie.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl