Tym razem nie. Nie zachwyciło. Nie zaiskrzyło. Nie pochłonęło. Oczywiście doceniam piękno i precyzję języka, wnikliwość i różnicowanie odcieni uczuć i przeżyć, fantastycznie przedstawioną psychologię postaci, analizę problemu, ale: nie. Dużo słów, dla mnie niepotrzebnych. Dużo wprowadzeń, dla mnie nierozwiniętych. Ale najgorsze dla mojego odbioru i oceny „Rozwodu w Budzie” okazało się coś topornego? męczącego? w konstrukcji wielu zdań, w brzmieniu słów, w braku tego czegoś, czym zwykle zachwycał mnie Márai. Zbyt mało Máraiego w Máraim?
W wielu opracowaniach dotyczących twórczości Máraiego "Rozwód w Budzie" wymienia się jednym tchem z "Żarem". Że wprowadzenie i rozwinięcie, że tematyka, że uniwersalizm, że przegadana noc i dwóch mężczyzn... "Żar" jest dla mnie arcydziełem, "Rozwód w Budzie", no cóż, wprawką do arcydzieła?
Doceniam i skłonna jestem twierdzić, bardziej chyba z uwielbienia dla autora, niż z przekonania o wartości tej pozycji, że to książka dobra. Niestety: nie dla mnie. Nie rozumiałam, nie przeżywałam. Bladym echem rozmyślania i przeżycia bohaterów odbiły się od wspomnień pytań, wątpliwości i refleksji pochłaniających moje nastoletnie godziny. Kolejne akapity kusiły, by książkę odłożyć i wziąć do ręki coś bardziej ekscytującego…