Jako że Józefa Hena zawsze mi mało, tym razem na czytelniczy warsztat trafiła „Twarz pokerzysty”. I znów literacka bomba, i znów coś, co pochłania, zajmuje wolny czas.
Przenosimy się z sopockiej (a może emigranckiej?) plaży lat sześćdziesiątych (widziałem tam Kobielę w nartach biegającego jak opętany; taki wtręt nie związany z książką), gdzie pan drugiemu panu opowiada, jak to onegdaj było. Owe onegdaj, to wczesne lata powojenne – główny bohater, który „podpadł” swą akowską działalnością nowej władzy, otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Albo wytropi szpiega, gestapowskiego kapusia, który przez całą wojnę prowadził potrójne życie (gdyż daleko mu było to czerwonych sztandarów i wojsk, które w imieniu zjednoczonych sił chłopsko-robotniczych wyzwalały Polskę), albo… I tu towarzysz obywatel z UB znacząco milknie, spoglądając pytająco w ufne oczy bohatera...
Niebezpieczna to będzie misja – miasteczko podejrzane, świat brutalny, bo tuż powojenny, gęsta atmosfera zatęchłego baru i spotkana (czy rzeczywiście przypadkowo?) kobieta, która pragnie czułości.
Hen świetnie odmalowuje ten specyficzny okres dni „tuż po”, gdzie nastał już pokój, minęła wojenna pożoga, a mimo to błahe powody rodziły bzdurne śmierci. Świetnie stworzone, głęboko skomplikowane postaci, które współtworzą grę pozorów, pełną zdrad i niespełnionych obietnic.
Całość przypomina kryminalno-sensacyjny film noir (choć zdecydowanie więcej tu szarości niż bieli i czerni). Nie ma n...